Zbiór minireportaży z Cypru

Symbolika i Warosza

Symbolika, surrealizm… wycieczka rowerem do Famagusty po tureckiej stronie wyspy okazała się uderzyć we mnie w sposób jaki potrzebowałem.

Ksilotimwu. Małe miasteczko po drodze, grecka enklawa w SBA (Sovereign Base Area) w Dhekelei. Trwa święto narodowe, Dzień Ohi , 28 października 1940 Grecja odrzuciła żądania Benito Mussoliniego rozpoczynając swoją bohaterską wojnę o wolność. Włosi utkną w górach na pograniczu Albanii w górach Epirusu. Ba, będą chwile kiedy to Grecy zaczną spychać Włochów w głąb okupowanej Albanii.

Dopiero połączona inwazja Niemiec, Węgier i Bułgarii na Jugosławie prawie rok później otworzy drogę przez Macedonię i Tesalię do serca Ellady.

Miasteczko jest przyozdobione greckimi i cypryjskimi flagami. Po drodze mijamy flagę Enosis – zjednoczenia Cypru z Grecją, siedzibę AKEL-u licznie obsadzoną przy stolikach (najstarsza grecka partia na Cyprze będąca w prostej linii przedłużeniem Partii Komunistycznej) i w końcu pomnik EOKA, nacjonalistycznej partyzantki, która walczyła z brytyjskim jarzmem na wyspie. Ironia losu, że EOKA odpowiada za mordy na wielu członkach AKEL-u. Wszystko koło siebie. O czymś zapomniałem…?

Flagi Greckiego Prawosławia to chyba oczywista oczywistość (dwugłowy czarny orzeł na żółtym tle). Przy wyjeździe na deser pożegnała nas specyficzna błękitna swastyka z wymalowanym pod spodem 14/88. Zajęło mi chwilę aby dojść co to jest… ale udało się… a jakże… Złoty Świt.

Dalej prowadzi eksterytorialna „brytyjska” droga. Po lewej Turecka Republika Cypru Północnego, a po prawej Republika Cypru czyli ta grecka. W tle po stronie tureckiej wyłaniają się ruiny i opuszczone budynki. Mapa pokazuje, że jest to miejscowość Duzce. Ale to napisy na murach podpowiadają jej prawdziwą nazwę.

Po grecku miejscowość nazywa się Achna. Po stronie greckiej zasiedlone zabudowania to Dasaki Achnas – „Leśna Achna”. Nie ma w tej nazwie przypadku, uciekający przed turecką inwazją Grecy z Achny schowali się w lesie. Po ustanowieniu strefy demarkacyjnej – Zielonej Linii – w miarę czasu zaczęli nowe życie odbudowując stracone. Nie chcę sobie wyobrażać co to za uczucie móc każdego dnia obserwować panoramę duchów po drugiej stronie nieprzekraczalnej „granicy”. Jeszcze nadejdzie czas aby z nimi porozmawiać. Tym bardziej, że mam już zaplanowany mój cypryjski epilog, ale to dopiero 19 grudnia.

Famagusta, po turecku Magusa. Dzisiaj dosyć niewielkie miasto, może maksymalnie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Stare miasto? Trochę upadłe, trochę turystyczne. Ogromne wrażenie robi katedra przerobiona po zdobyciu wyspy w 1571 roku na meczet. Znak Osmanów. Cóż, w jednych miejscach rekonkwista, w innych konkwista. Warto.
Za murami starego miasta rozpoczyna się urbexowe marzenie, atrakcja tej samej rangi, co jeszcze do niedawna, azerskie miasto duchów Agdam. Złoty Graal pogranicza eksploracji, historii i polityki.

W trakcie drugiej fazy inwazji na Cypr w 1974 roku, Operacji Atylla II , tureckie wojsko skierowało się z Kyreni (tur. Girne) w stronę Famagusty aby przeciąć wyspę na pół. Na równinach siły greckie nie miały szans, ONZ był bezradny, a Brytyjczycy sprawiali wrażenie jakby turecka wizja „Taksim” czyli podział wyspy na część turecką i grecką wręcz był im na rękę. Nikt nie interweniował. Nawet macierzysta Grecja gdzie kończył się okres Junty Czarnych Pułkowników okazała się bezsilna, być może bardziej tchórzliwa obawiając się konfrontacji z Turcją…
Turcy wkroczyli do Famagusty 15 sierpnia 1974 roku. Grecka dzielnica na południu miasta – 40-tysięczna Warosza była już wtedy niebroniona. Grecy uciekli w popłochu, dzielnicę rozkradziono i ogrodzono. Stała się kartą przetargową w niekończących się negocjacjach pokojowych. Lata mijały, dzielnica popadała w ruinę, jej wartość z roku na rok spadała. Turyści z plaży mogli podziwiać opuszczone hotele i budynki. Surrealizm.

Nielegalne wejście do dzielnicy nadal jest bardzo surowo karane. Pozwolicie, że tutaj będę milczał. Nie o tym.

Mignęło mi, że rok temu rozpoczął się proces otwierania Waroszy. Stwierdziłem, że spróbuje wybadać sprawę legalnymi sposobami. Poszedłem na pałę na checkpoint – stamtąd zostałem skierowany na inny punkt kontrolny. Nie oczekiwałem, że uda się cokolwiek ugrać.

Jednak to co zobaczyłem było cmentarzem moich marzeń. Już parking z kilkudziesięcioma autami przed szlabanem był bardzo złym znakiem. Wszedłem bez problemu. Musiałem jeszcze raz przetrzeć oczy. Wzdłuż niekończących się ruin ogrodzono dwie-trzy drogi, wylano asfalt, wymalowano drogi rowerowe i wpuszczono turystów, w większości tureckich turystów.
I tak w krainie zapadającego się pomnika cierpienia tysięcy, jednej z wielu bolesnych lekcji dla ludzkości chodzą dzieci z lodami, jeżdżą rodziny na rowerach, a policjanci korzystają z hulajnóg elektrycznych.

Brakuje kurwa tylko kucyków i bryczek jak nad Morskim Okiem…
Nie, nie będzie z tego żadnych zdjęć! Zostawię Waszej wyobraźni.

Enklawa

Kompromisy. Ania chce jechać do małego Zoo z wielbłądami, lemurami, osiołkami i jeszcze kilkoma innymi zwierzątkami powszechnie uznawanymi za niegroźne, miłe i takie w ogóle sympatyczne.
Dobrze, w zamian 12 kilometrów dalej na rozjeździe tras Limassol – Larnaka – Nikozja znajduje się niewielka miejscowość, wręcz wioska. Jedna z wielu na wyspie, na pierwszy rzut oka nic ciekawego tam nie może być. Ani to słynne cypryjskie góry, ani równie słynne cypryjskie plaże, ani, już trochę mniej znane, cypryjskie ruiny greckich i fenickich starożytnych kolonialnych pozostałości.

Wjeżdżając rowerami od południa do Kofinu, bo tak po grecku nazywa się owa mieścina, wyłania się górujący nad rozpadającymi się domami minaret. To ważny znak. Wbrew temu co mówią Cypryjczycy po obu stronach przed wojną niewiele było mieszanych wsi. Zazwyczaj wioska była albo grecka, albo turecka. W miastach były dzielnice albo tureckie, albo greckie. Małżeństwa mieszane były rzadkością. Niby razem, ale osobno. Tak, prawdopodobnie Cypryjscy Grecy i Cypryjscy Turcy byli, być może nadal są, mentalnie znacznie bliżsi sobie niż Cypryjscy Grecy kontynentalnym Grekom i analogicznie Cypryjscy Turcy anatolijskim Turkom. Często podkreślają, że żyli razem. Ale ileż to już razy to słyszałem w swoich wyjazdach. Gdyby wszyscy żyli razem i gdyby nie było żadnych poważniejszych problemów to i by nie było tak wyrazistych podziałów. Albo przynajmniej nie byłoby tak łatwo wzniecić wzajemną nienawiść.

Kofinu po turecku to Geczitkale. Przed wojną było czysto tureckie. Gdy w 1963 prezydent Republiki Cypryjskiej Makarios III zmienił konstytucję de facto uderzając w turecką mniejszość, Turcy wypowiedzieli posłuszeństwo. Zagrożeni bojownikami EOKA-B (kontynuatorka EOKA nastawiona mocno przeciwko Turkom i lewicowcom) zaczęli gromadzić się w tzw. enklawach, które Grecy próbowali ekonomicznie zdusić wprowadzając szerokie embargo na liczne produkty. Gecziktale było jedną z nich.

Do meczetu rzez jasna wchodzę, jest pusto, ale poza “czasem” nie widać specjalnych zniszczeń. Kibicowskie wrzuty na zewnętrznej elewacji nie tak odległej Anorthosis Famagusty rozgrywającej swoje mecze w Larance ciężko uznać za przejaw profanacji. Kolejny odrobinę zamalowany budynek, nie doszukiwałbym się wybitnie głębokich podtekstów. A, że meczet zarasta lokalną florą? To już przecież prawie półwiecze od kiedy w Gecziktale nie ma Turków.

Jeszcze na koniec odwiedzin próbuję dostać się na minaret, niestety pod sam koniec powstrzymuje mnie siatka. Może lepiej.

Gdzie się podziali Turcy z Kofinu? Znaleźli w Lefkoniko po drugiej stronie wyspy. A jakże, przed wojną miejscowości zamieszkałej przez Greków. Dzisiaj nazywa się… Gecziktale. Ich też odwiedzę.
Zaczynam dojrzewać, że chyba nie ma sensu rozmawiać o minionej wojnie. Jest zbyt odległa, wręcz mitologiczna. Wiecie… pewne wydarzenia są już tak stare, że przechodzą w krainę historii i mitów. Ich namacalny i rzeczywisty charakter zamiera. Kiedy miałem 10 lat II Wojna Światowa nie była jeszcze taka abstrakcyjna, nadal żyło wielu jej uczestników. A dzisiaj jak mam 30 lat? To już mglista, totalnie niezrozumiała przeszłość. Nie insynuuję oczywiście jakoby Wojna Cypryjska była już w tej fazie. Ale z pewnością to nie są świeże rany, wiele się zagoiło. Wzajemna nienawiść wydaje się nie mieć miejsca. Bo nawet gdy rozmawiam z osobami mającymi 50-60 lat dociera do mnie, że w trakcie tamtych wydarzeń mieli zaledwie kilka-kilkanaście lat… niewiele pamiętają…
W 2003 obie strony otworzyły swoje granice. Jedynym zasadniczym wyjątkiem są anatolijscy Turcy, przybysze na wyspę już po 1974 roku. Ich Grecy nie wpuszczają do siebie. Pierwszy raz po trzech dekadach dawni sąsiedzi mogli zobaczyć co pozostało z ich dawnych wspomnień. I te historie mnie fascynują, są znacznie świeższe i żywsze, są nawet pierwsze pojedyncze przypadki powrotów. I Republika Cypryjska i Turecka Republika Cypru Północnego aby ktokolwiek z ich obywateli mógł odzyskać swoją nieruchomość muszą stosować zasadę wzajemności. My Wam i Wy nam, inaczej to nie zadziała. Więc i zdarza się, że Grek odzyskał dom po tureckiej stronie, i że Turek po greckiej. Ale… sami rozumiecie… temat żydowskich kamienic nie jest nam obcy. To nie są łatwe procesy i nie są łatwe historie. Pół wieku za nimi.

I w tych historiach zazwyczaj brakuje złości i frustracji, raczej cichy, stłumiony żal. Wyglądają tak, że przyjeżdża Grek do swojej przeszłej wioski. Drzwi otwiera mu Turek. I jeden i drugi zostali wygnani. Historia jednego i drugiego jest często bardzo do siebie podobna. Zazwyczaj też starsi Turcy pamiętają doskonale grekę. Specyficzna forma pośrednich pojednań – bo przecież nie zamienili się dokładnie dom za dom. Dopóki nie pojadą dopóty nie dowiedzą się kto zamieszkał w ich włościach. Problemem nawracającym są Turcy z Turcji. Oni sprawiają wrażenie nie rozumiejących Cypru i nie rozumiejących jak wyglądał Cypr przed wojną. Dla nich to tylko polityka, brakuje czynnika ludzkiego, wspólnych kaw i wspólnych bakław. Wielkomocarstwowy turecki nacjonalizm gardzi Grekami. Zdarzyło mi się już usłyszeć, że ci niechętnie otwierają drzwi dawnym właścicielom. Nie chcą ich widzieć. To chyba symboliczny znak kto jest jednym z większym problemów… nie jedynym oczywiście, nie będę tłumaczył Grecji czy Wielkiej Brytanii, które wiele złego wyrządziły relacjom międzyludzkim na Cyprze.

Dzisiaj w Kofinu zamieszkanych jest może 30-40 domów. Budowle z kamienia i gliny źle znoszą czas. Więc trwają tylko te wyremontowane. Wioska pewnie wcześniej niż później wymrze.

Mało znana bolesna przeszłość Lefkary

Dzisiaj miało być wręcz do przesady turystycznie. Mała prześliczna wiosna położona malowniczo w górach słynąca z wyszywanek, dawien dawna odwiedzona przez wyprzedzającego sobie ówczesnych o co najmniej epokę – Leonarda Da Vinci – swoją drogą Leonardo przyjechał na Cypr tuż przed przejęciem go przez Wenecjan po przeszło trzech stuleciach władzy tam “krzyżowców”. Skoro już przy odległej historii – zdobycie Cypru w 1571 roku przez Osmanów było jednym z ich ostatnich wielkich podbojów – kilka lat później jeszcze wyrwą perskim Safavidom Kaukaz. Potem zacznie bardzo powolny zmierzch Imperium.

O Lefkarze przed przyjazdem nie wiedziałem nic. Dosłownie. Dla mnie to była tylko jedna z wielu wiosek, ładna, nieładna, bez znaczenia. Do i z Lefkary dojechaliśmy stopem z Rosjanami, którzy tłumnie odwiedzają Cypr. Unia Europejska nie uznaje szczepionki “Sputnika” więc obywatele Rosji mają zasadniczo mocno ograniczoną pulę krajów do których mogą pojechać. Cypr to pewien wyjątek, który od wielu lat przychylniej spogląda na Rosjan. Swego czasu po zainwestowaniu bodajże 2,5 miliona euro można było uzyskać obywatelstwo Republiki Cypryjskiej. Dopiero po pewnym czasie UE ukróciła ten jeden z wielu nie do końca czystych procederów rozgrywanych na przecięciu wielkich finansów na tej małej wyspie.

Błądząc wzdłuż wąskich, górskich uliczek z zazwyczaj pomalowanymi domami na biel przecinaną błękitem – barwami Grecji i Greków wchodząc na wyżyny swoich smalltalków odmawiam wielokrotnie sprzedającym nam paniom ich rękodzieł “Efharisto” – “Dziękuję” czasem przerywając wycieczkę pstryknięciem portretowych zdjęć Ani. Nic ciekawego, kompletna nuda.
Jednak gdy już mamy się zbierać po znalezieniu przejścia do małego opuszczonego dachu i zrobieniu ostatnich zdjęć Cerkwii Świętego Krzyża miga mi coś czego akurat tutaj nie spodziewałem się… w dali za dzwonnicą przebija się niewielki minaret. Naturalnie następuje u mnie natychmiastowa zmiana planów.

Zaczynam łączyć kropki. Od czasu do czasu spotykane opuszczone i zapadające się domy to nie są przypadki, to nie są ślady po losowo opuszczających wieś Grekach. Tak jak i opuszczony i zamknięty meczet w którego bocznej części funkcjonuje dzisiaj rzeźnik… Do środka nie udaje mi się dostać, wchodzę tylko na minaret, z którego najpewniej jest jeden z ładniejszych widoków na wioskę. Wracamy do głównej turystycznej części, tym razem z zamiarem krótkiej rozmowy, bynajmniej nie o wyszywankach.

Idę, obserwuję, szukam odpowiedniej osoby. Drugi strzał, jest, starszy pan przy stoliku. Rzucam “Kalimera” – “Dzień dobry”. Przechodzimy na komunikatywny angielski. Uderzam praktycznie wprost, bez zbędnego wstępu, ordynarnie i bezpośrednio nawet jak na mnie – “Przed wojną mieszkali też tutaj Turcy, prawda?”

Mieszkali. A jakże. Pod koniec zwiedzania Lefkary gdy już zobaczyłem jej całkiem sporo rzuciłem do Ani zgadując “Mogło tu mieszkać może i nawet 10 do 20% Turków…” – teraz doczytuję – przed kryzysem 1963 mieszkało tutaj 1714 Greków i 361 Turków czyli nieznacznie ponad 17%. Sam siebie zaskakuję… “czytanie” historii z pozostałych skrawków fascynuje mnie jak mało co.
Według mojego rozmówcy były dwie falę uchodźców. Pierwsza, największa w 1963 kiedy większość tureckiej społeczności opuściła Lefkarę i druga w 1967 kiedy miasto opuściło pozostałe kilka rodzin – było to pokłosie drugiej odsłony greko-tureckiego konfliktu już po odzyskaniu niepodległości kiedy to na fali przejęcia władzy przez juntę wojskową w Grecji doszło do międzyetnicznych walk na Cyprze. Enosis czyli idea zjednoczenia Grecji z Cyprem jak mało co przyniosło cierpienie jej mieszkańcom.

A gdzie podziali się owi “lefkarscy” Turcy? Tutaj musicie wrócić do mojego poprzedniego wpisu – Kofinu znajduje się dosłownie 10 kilometrów w stronę wybrzeża od Lefkary – tam gromadzili się w enklawie szukający bezpieczeństwa Turcy z całego regionu. Swoją drogą czy czegoś Wam to nie przypomina…?

Ciężko w to uwierzyć, że tutaj co druga wioska skrywa w sobie jakąś bolesną tajemnicę. A przecież kolejne kilometrów dalej w stronę Limassolu jest Tochnia… ale o niej kiedy indziej, tam też się z pewnością udam.

Absolutnie nie chcę tworzyć obrazu winnej jednej strony. Ale jak to raz powiedziałem. Nie szukam meczetów po tureckiej stronie i nie szukam monastyrów po greckiej, szukam meczetów po greckiej i monastyrów po tureckiej…

A Lefkara? W 1974 już nie było w niej ani jednego Turka. Za to przybyło około dwóch tysięcy greckich uchodźców z północy. Mała część z nich zajęła nadające się do użycia około 50 “tureckich” domów. Reszta musiała szukać innego miejsca do budowy nowego życia. A musieli zaczynać od nowa. Na wojnach zazwyczaj było tak, że przychodziła jedna armia, uciekałeś, potem wracałeś, przychodziła druga armia i tak w kółko. Na Cyprze było inaczej. Grecy opuścili swoje domy ciepłego lata 1974 roku będąc pewni, że lada dzień do nich wrócą. Nikt wtedy nie myślał, że następna szansa aby, przecież już nie wrócić, ale móc zobaczyć co zostało, nadejdzie dopiero za 29 lat.

Prowincja północy

Nie chcę tworzyć złudzenia wielkiego reportażu. Jestem na wakacjach. Faktycznie, prawdopodobnie do tej pory najbardziej udanych i aktywnych, ale nadal reportaż przecina się z innymi rzeczami, nie jest z pewnością przez zasadniczą część czasu na pierwszym miejscu. Większość mojej wiedzy o Cyprze czerpie czytając aniżeli z rozmów. Swoją drogą polecam – Wyspa trzech ojczyzn. Ale wpierw background potem ta książka. Bez podstaw i chronologii będzie zbiorem chaotycznych i niezrozumiałych opowieści.

Natomiast wracając… trzydniowa miniwyprawa rowerem na turecką część wyspy przyniosła też kolejny minireportaż. Dojeżdżamy do miasteczka – wioski Dortyol, przed wojną czysto greckiego, około tysięcznego Prastio. W około zamkniętej cerkwi Św. Grzegorza biegają i bawią się dzieci, na murach okalających świątynie można zobaczyć niechlujnie namalowane flagi Turcji i Cypru Północnego. Sto metrów dalej na małym ryneczku naprzeciw popiersia, wszechobecnego tutaj, Ataturka, zamawiamy Lahmadżuny – tureckie owalne pizze z warzywno-mięsnym farszem. Pani niechętnie przyjmuje Euro, o ile na wybrzeżu jest powszechne akceptowane, tutaj w głębi wyspy już króluje zdewaluowana turecka lira. O płatnościach kartą rzecz jasna nie ma mowy, nie śmiałbym nawet pytać. Wszystko wygląda biedne, “rozpdającosię”, ponuro. Lokalna zabudowa aż krzyczy kto tu dawniej mieszkał. Naprawdę, nie jestem jakimś znawcą, po prostu na pierwszy rzut oka to widać…

Tuż obok piekarni znajduje się odpowiednik greckiego Kofeino, lokalnej kawiarni, miejsca spotkań po pracy. Jesteśmy z rowerami nie lada atrakcją, ale co ważne nie na tyle dużą aby odchodzić od stolików gdzie obok konsumpcji piwa i papierosów panowie są pochłonięci różnymi grami. Nie muszę chyba dodawać, że kobiet tutaj nie uświadczymy? Ironia losu, bo po greckiej stronie wyspy też ich nie znajdziemy w takich miejscach. Patriarchat silny, czasem mam wrażenie, że więcej łączy Turków z Grekami niż dzieli, w szczególności na Cyprze. Patrząc głębiej w historię prawosławnym nierzadko łatwiej było dogadać się z Islamem niż Katolicyzmem…

Podchodzę i zagaduję, próbuję wyłowić kogoś z angielskim, spodziewam się sporego zamętu i chaosu jak to zwykle bywało w świecie arabskim. Ale… jednak nie, wręcz muszę odrywać od stołu jedynego mówiącego łamanym angielskim. Patrzę na twarz, wyraźne wklęsłe zmarszczki, gdybym świadomie nie odjął kilku lat uwzględniając “przepicie” można by mu dać i 50 lat. Mihail, bo tak się przedstawi, urodził się jednak w 1978 roku, już tutaj, rodzicie przyjechali z Adany w 1975 roku, rok po inwazji. W wiosce praktycznie wszyscy są napływowi, przesiedleńców z południa jest dosłownie kilka rodzin.

Pytam się o herbatę, turecką oczywiście – “nie ma”. Szok i niedowierzanie. Jest tylko alkohol. Widocznie na Cyprze Allah nie za dobrze widzi. No cóż, nic nie zamówię, wbrew obiegowej opinii nieczęsto piję alkohol. Prawdą natomiast jest, że jak piję to nie pierdolę się w piwka czy wina tylko wlewam do szklany 35%+. Ma być efekt, brzydzę się alkoholem, organizm jasno mnie informuje, że to trucizna. Więc nie robi mi różnicy czy to jest 12 letnie whisky, Żubrówka czy lokalna Zivanija – odpowiednik Rakijii tak nazywany na Cyprze. Tym razem natomiast wycieczka na sportowo, nie tykam alkoholu. Na Zivanije przyjdzie czas.

Mikhail popija swoje piwko, ziobro zaskoczenia – Efes. Nie ma żony, ciężko o nią, do tego potrzeba pieniędzy. Turczynki patrzą na zasobność portfela, trzeba je zabierać do restauracji, na wakacje, nie to co Rosjanki czy Polki, ponoć kilku tutaj ma żony z Rosji – mówi mi. Nie potwierdzę czy to prawda. Nie będę też Mikhailowi burzył marzeń.

Pracuje na budowach. Po tureckiej stronie za dzień pracy można dostać 25-27 euro, po greckiej 70-80. Ale on nie może jechać na drugą stronę. Mimo, że urodził się już na Cyprze dla greckich władz jest napływowy i nie ma prawa do obywatelstwa, nie może przekraczać granicy. Wyjątkiem jest pobliska, znajdująca się w zdemilitaryzowanej strefie Pyla, do dzisiaj mieszka tam około 30% Turków. Jedno z nielicznych miejsc gdzie nadal przeszłość przebija się przez bolesny 1974 rok. Do Pyli mogli i nadal mogą wjeżdżać obywatele obu państw. Tam Mikhail też pracował, można zarobić nieznacznie więcej. A jak to bywa z takimi specyficznymi, rozdartymi na swój sposób, miejscowościami w Pyli kwitnie drobny handel i usługi.

Kolejny łyk piwa. Obecnie pije mniej, tylko koło 8 piw dziennie, kiedyś nawet 16. Tłumaczy, że drogo, jedno kosztuje 12 lir czyli odrobinę powyżej jednego ojro. Doliczyć wypalane dwie paczki fajek i nietrudno zauważyć, że zostaje już nie tak dużo na życie. I cóż… także na ewentualną żonę. Widać zmęczenie życiem i widać smutek. Widać po wszystkich i nie widać nadzei na lepsze. Ma się wrażenie, że tutaj tak było, tak jest i tak będzie.

Żegnamy się. Po drodze zajeżdżamy już po zmroku na cmentarz, którego o dziwo nie ma go na żadnych mapach.

126 ofiar masakr w Maratha, Santalaris i Aloda – po turecku Murataga, Sandallar, Atlilar. Wiele nagrobków przypomina, że ofiarami były też dzieci. Tym razem to symbol tureckiej martyrologii. Gdy stało się jasne na początku drugiej fazy inwazji 14 sierpnia 1974 roku, że Grecy nie mając szans powstrzymać tureckiej ofensywy bojownicy, głównie EOKA-B rozpoczęli masowe mordy. Ponownie, czegoś Wam to nie przypomina? Gdy kleszcze zaciskają się coraz mocniej nacjonalizm chwyta ostrze i w szale rzuca się do gardeł. Zawsze. Potrzebne są tylko “odpowiednie” warunki. Masakry nie zatrzymały niczego. Tureckie wojsko kilka dni później wkroczyło do Famagusty przecinając wyspę na pół. Mord za mord.
W trakcie zmierzania do wybrzeża i powrotu następnego dnia przejeżdżamy przez kolejne miejscowości: Mormeneksze, Yenikobozaiczi, Iskele, Aygun, Kuzucuk, Tuzla – wszystkie, dosłownie wszystkie z dzwonnic milcząco biły w dzwony.

Girne, jedno z najładniejszych miast Cypru.

Promenadami przechadzają się tłumy, a rozsianie knajpki pękają w szwach. Co rusz ktoś woła aby dołączyć na rejs w trakcie zachodu słońca. Miasto pełne faktycznego, a nie tylko kurortowego, życia.

W tle zdjęcia można dojrzeć dzwonnicę. Mimo, że wystaje ona tuż obok wspomnianych gwarnych miejsc Girne obok niej nie ma praktycznie żadnych turystów. Zamknięta na cztery spusty niszczejąca Cerkiew Archanioła Michała przypomina, że jesteśmy w, niegdyś głównie greckiej, Kireni.
Może lepiej? Chyba wolę w spokoju odwiedzać takie miejsca niż z obrzydzeniem spoglądać na tureckie dzieci z lodami w dłoniach przechadzające się po Waroszy.
Mimo, że Turcy zrobili wiele, aby wymazać grecką przeszłość (po części w przeciwieństwie do Greków – rzut kamieniem od mnie w Larnace nadal można przejść się wzdłuż ulic o tureckich nazwach) nie wszystko można ukryć. Bizantyjska, Wschodniorzymska, czyli przecież niczyja inna jak właśnie grecka spuścizna wgryza się w krajobraz. A to ruiny starożytnej Salaminy pod Famagustą, a to twierdza w Kyreni (rozbudowana przez Krzyżowców i Wenecjan), a to ruiny cerkwi Agios Filon na półwyspie Karpas. To jest historyczne i kulturowe dziedzictwo, którego ot tak zasłonić nie da się.

Ale to trzeba chcieć szukać i trzeba chcieć dostrzegać…