Saura (10/17): Wojna po sąsiedzku

Wojna po sąsiedzku

Włócząc się po Libanie spotkaliśmy kilkukrotnie polskich turystów. Prawie za każdym razem słyszeliśmy, iż zdecydowali się zrezygnować z odwiedzin Trypolisu. Ciężko się im dziwić. To wysunięte na północ miasto zazwyczaj jest odradzane przez „MSZ-y” ze względu na ogólnie niski poziom bezpieczeństwa. Nie ma w tym przypadku, Trypolis uchodzi za jedno z najbiedniejszych libańskich miast, a dodatkowo na północnych jego obrzeżach znajdziemy palestyńskie obozy, a ciut dalej, o ile się nie mylę, także nadal całkiem świeże obozy dla syryjskich uchodźców, których zazwyczaj niesłusznie wiąże się z środowiskami przestępczymi. Z całą pewnością jednak jeśli ktoś planuje wypoczynek to nie do końca chce zderzać się z ponurą rzeczywistością jaka uderza od kilku lat z Syrii. Jakby tego było mało dla przeciętnego turysty to właśnie Trypolis stał się symbolicznym zagłębiem rewolucji (co będzie okazją na inny wpis dlaczego tak się stało) – miejscowa ludność jest najbardziej aktywna i stosunkowo zjednoczona we wspólnym wysiłku.

Trypolis

Niezbyt pewnie udałem się w stronę rzeki, która symbolicznie odgradza stare miasto i dalej relatywnie zamożne dzielnice apartamentowców od jego najbiedniejszych zakątków (precyzyjniej pierwszego razu udałem się tam sam, za drugim już z współtowarzyszami tej podróży – odrobinę uproszczę i przekłamię relację gdyż nie ona jest tu najważniejsza). Jak można się było spodziewać owej rzece znacznie bliżej było typowemu ściekowi z licznymi sztucznymi tamami ze śmieci. Zbliżając się do niej od razu mogłem dostrzec wystające na wzgórzach gęsto zabudowane osiedla, których chaotyczny układ dawał znać, że tam się nie przelewa. Od całkiem sporego otwartego targu, który w żaden sposób nie przypominał częściowo turystycznych obudowanych kamiennymi korytarzami bliskowschodnich bazarów wychodzi „ulica syryjska”, nazwa może i przypadkowa, ale idealnie wpisująca się w okoliczny krajobraz. Na uliczkach wychodzących od głównej alei umieszczone są wojskowe punkty kontrolne z gęsto rozsianymi w ich pobliżu transporterami opancerzonymi. Życie wydaje się toczyć swoim typowym dla zubożałego bliskowschodniego miasteczka trybem. Ktoś goni z siatkami, ktoś przejeżdża motorem, ktoś inny popija kawę, nic specjalnego. Ale idąc wzdłuż ulicy syryjskiej po obu stronach przy nazwach sklepów może zauważyć umieszczone specyficzne żółte loga. Jest to pozytywny powiew przemian po latach cierpień. Wrócimy jeszcze do nich.

Skręcam w prawo i wspinam się po stromych schodach i uliczkach. W przeciwieństwie do reszty miasta kobiety tu chodzą z rozpuszczonymi, w pełni odkrytymi włosami. Wśród mężczyzn nie widać długich bród, ubrani są raczej w neutralny, delikatnie zeuropeizowany sposób. Islam wydaje się być gdzieś schowany, tylko rzadko wystające minarety przypominają, że nie opuściliśmy muzułmańskiego świata. Ale jeśli się rozejrzeć czy to na ścianach budynków, czy wewnątrz uliczek wiszą sporadycznie duże zdjęcia. Modne przeciwsłoneczne okulary i wręcz przerysowany wyluzowany, aczkolwiek nadal wzbudzający respekt wyraz twarzy. Ciężko znaleźć kogoś mówiącego tutaj po angielsku, ale jak już się trafia to zazwyczaj jest to tożsame z posiadanym wyższym wykształceniem więc i tym samym rokuje to na wartościową rozmowę. Zostaję zaproszony, a jakże, na herbatkę. Siadam przy stole, po cichu wymieniam się spojrzeniem z spoglądającym ze ściany na nas wszystkich prezydentem.

W końcu się spotykamy, w Syrii nie mieliśmy niestety zbyt często okazji – witaj Baszar…

Rok 2011. Wybucha syryjska rewolucja, która w ciągu kolejnego roku przeradza się w regularną wojnę domową. Do Libanu docierają rzesze uchodźców. Jedni stracili domy, inni nie chcą walczyć po żadnej ze stron, powody nie są w tej historii ważne. Zaczynają wnikać w libańskie społeczeństwo, tak jak niegdyś zrobili to Palestyńczycy. Libańskie deja vu – strach odżył – w końcu ostatnia Wojna Domowa zaczęła się od konfliktu z palestyńskimi uchodźcami. Realia i kontekst dzisiaj są mocno odmienne, ale nieufność zbudowana na cierpieniach sprzed 3-4 dekad nadal tkwi w Libańczykach. Jeśli chodzi o samą obecność Syryjczyków w Libanie to też nie jest do końca prawda, że pojawili się znikąd – libańska gospodarka od dawna opierała się także między innymi na taniej sile roboczej z Syrii. Więc to nie było tak, że Syryjczyków tutaj nie było i się nagle pojawili. Oni byli, problem polegał na tym, że przybyli w tak ogromnej liczbie, że duża część z nich jest zdesperowana, że między nimi jest pewien zauważalny odsetek chłonnych radykalnych ideologii i w końcu, że i tak już ledwo dyszący Liban nie był w stanie ich wdrożyć, a i nie bardzo chce, w libańskie społeczeństwo, nie był też w stanie kontrolować kto tak naprawdę ucieka przed wojną, a kto tę wojnę ze sobą sprowadza. Wojna Syryjska zaczęła przenosić się na terytorium Libanu.. ale nie zapominajmy również, że zanim Liban na dobre zalała uchodźcza fala to już w 2012 roku bojownicy Hezbollahu zaczęli wędrować wspomóc chwiejący się u fasad reżim w Damaszku.

Dżabal Mohsen to alawicka dzielnica w Tripoli. Alawici to dalsi bracia Szyitów, mają swoich, bodajże 12 imamów, swoje stosunkowo mało znane wierzenia, które raczej skrywają przed obcymi. Tak czy siak ogólnie co bardziej wierzący Sunnici niezbyt za nimi przepadają – uznają za heretyków, a to dosyć poważny stygmat w islamskim świecie. Poza tym Alawici tak samo jak Szyici, o czym będę kiedy indziej szerzej pisał, od wielu wieków żyją w swoich dosyć hermetycznych społecznościach. Będąc mniejszością w zdominowanej przez sunnitów rzeczywistości często stawali się celem prześladowań od czasu do czasu kończących się ich rzeziami. Naturalnie więc poza znalezieniem schronienia w trudno dostępnych miejscach również musieli wytworzyć silne więzi i poczucie wzajemnej odpowiedzialności za swój los. Mimo, że alawicki islam wydaje się być stosunkowo tolerancyjny, albo przynajmniej jego współczesna forma mocno odbiega od sunnickich i szyickich ekstremizmów to w swoje kręgi unikają przyjmowania wyznawców innych religii bądź odłamów. Mieszane małżeństwa są rzadkością. Czasami wyczuwałem u nich poczucie wyższości, nawet, co mnie zaskoczyło, względem Szyitów. Może przesadzam, ale jeśli jeden z rozmówców wprost mówił, że posiadają nadrzędną pozycję nad Szyitami i to oni są tymi wybranymi i wyróżnionymi to ciężko odnieść inne wrażenie.

Po drugiej stronie drogi w dzielnicy Bab al-Tabaneh, już w płaskiej części miasta, mieszkają Sunnici. Nad głowami można dostrzec portrety raczej docenianego i szanowanego wśród nich Redżepa Erdogana, prezydenta Turcji natomiast należy nadmienić, że nie wpadło mi w oko nic powiązanego z salafickimi bądź wahabickimi ugrupowaniami walczącymi z Syrii. Poza tym ten sam chaos, ten sam rozgardiasz co u Alawitów.

Mieszkańcy obu dzielnic – Dżabal Mohsen i Bab al-Tabaneh wielokrotnie w swojej historii chwytali za broń aby stoczyć między sobą bój o… w zasadzie to nie wiadomo o co… nic tutaj cennego nie ma, nikomu nie udało się wkroczyć chociaż o przecznicę na terytorium „wroga”. Walka dla walki, wzajemne ostrzeliwanie swoich domów, które nie przynosiły żadnych korzyści ani walczącym ani popierającym ich. Dlaczego więc do nich dochodziło? Zapraszam do poznania historii jednego z najbardziej kuriozalnych, ale jednocześnie tragicznych w skutkach sąsiedzkich konfliktów…

Jak to zwykle bywa aby zrozumieć alawicko-sunnicką wrogość musimy cofnąć się o wiele lat wstecz. O podstawach wzajemnej nieufności wspomniałem już przy okazji relacji wewnątrz Imperium Osmańskiego gdzie Alawici byli traktowani przez sułtanat po części jako obcą cząstkę, w pewien sposób jako grupę wyższego ryzyka. Wynikające z tego zamykanie się przez nich na zewnętrzny świat pogłębiało społeczną izolację i do dzisiaj jest elementem utrudniającym budowanie przyjaznych stosunków z innymi społecznościami.

Alawici poza tym są rządzącą kastą w Syrii. Jest to spore uproszczenie i kreowany nierzadko w zachodnich mediach obraz jakoby sunnici mieli nie mieć żadnego wpływu na funkcjonowanie państwa jest, w mojej ocenie, nieprawdziwy. Natomiast nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przez rozlegle systemy powiązań zbudowanych między innymi na gruncie tego iż klan Assadów wywodzi się z Alawitów to właśnie reprezentanci tej grupy są do pewnego stopnia grupą uprzywilejowaną. Jest to tym bardziej ważne w skorumpowanym i pełnym nepotyzmu syryjskim systemie gdzie odpowiednie kontakty determinują pozycje społeczną jednostki i jej rodziny.

To wszystko sprawia, że Alawici, także ci w Libanie uwielbiają tak Baszara Assada jak i jego ojca Hafiza i traktują wręcz na równi ze świętymi (co ciekawe, w mojej opinii po tych kilku rozmowach, posiadają neutralny stosunek do szyickich ajatollahów i odnoszą się ambiwalentnie do Iranu jako tworu polityczno-religijnego). Ktoś mógłby trzeźwo zapytać o to jakie mają z tego korzyści libańscy Alawici. I ku zaskoczeniu owe poparcie nie pozostaje nieodwzajemnione – syryjski Mukhabarat (służby bezpieczeństwa) jest mocno zakorzeniony w Dżabal Mohsen, doskonale wie kto jest kim dzięki czemu tutejsi Alawici mogą bez najmniejszych trudności bezpłatne udawać się na studia czy korzystać z leczenia w syryjskich szpitalach. Ma to niebagatelne znaczenie gdy weźmiemy pod uwagę, że publiczne szkolnictwo i służba zdrowia w Libanie są na beznadziejnym poziomie, a znacznie powszechniejsze prywatne zamienniki są po prostu za drogie dla większości osób z biedniejszej części społeczeństwa. A dla przeciwwagi w Syrii, głównie w alawickiej, nie dotkniętej wojną Latakii do której z Trypolisu jest może 30 kilometrów poziom nauczania i ochrony zdrowia stoi na, jak na bliskoschodnie standardy, nie najgorszym poziomie.

W ogólnej świadomości funkcjonują też mity, że reżim w Damaszku wspiera Liban wodą, gazem i elektrycznością. Jest to dosyć kuriozalne założenie biorąc pod uwagę, że infrastruktura w Syrii jest w dużym stopniu uszkodzona bądź zniszczona, a Liban mimo wieloletnich zaniedbań i syryjskiej przeszło 20 letniej okupacji cały czas pozostaje ekonomicznie nieosiągalny dla sąsiada. Aczkolwiek aby trzymać się faktów i prawdy w ramach krótkich poszukiwań udało mi się znaleźć informacje, że faktycznie Syria w okresie trwającej już tam wojny domowej sprzedawała prąd Libanowi. Ciężko oszacować na ile to był pokaz dobrej woli, a na ile chęć zarobku uwzględniając, że przecież już od dłuższego czasu nawet wielkie miasta w Syrii zmagają się z przerwami w dostawach prądu.

Osoby spoza Dżabal Mohsen trzymają się zazwyczaj wersji, że ta dzielnica to taka mała Syria w Libanie, której wewnętrznych i zewnętrznych więzi i zależności rząd nie jest w stanie kontrolować. Czyli wojsko i służby mogą jak najbardziej znajdować się na jej terenie, ale płynna i jednocześnie dosyć wyraźnie zarysowana kontrola z Damaszku jest cały czas obecna za oczywistą zgodą i poparciem miejscowych Alawitów. I to ten aspekt przez cały okres władzy klanu Assadów przy okazji wszelakich wydarzeń odbija się mocną czkawką w libańskim Tripoli.

Aby to wszystko rozjaśnić przytoczę jak wyglądała w uproszczeniu sytuacja w ostatnim półwieczu. Zacznijmy od skomplikowanej Wojny Domowej (’75 – ’90) i syryjskiej okupacji Libanu.

Syria przez praktycznie cały okres wojny mocno angażowała się w konflikt czy to bezpośrednio jako Syria sama w sobie, czy to ukrywając się pod płaszczykiem międzynarodowych sił rozjemczych, którym to przewodziła. Poza tym w różnym okresie pełniła różną rolę. Pierwotnie została wezwana do pomocy przez Chrześcijan, którzy nie byli w stanie uporać się z palestyńskimi bojówkami. Swoją drogą wielu Sunnitów też odbierała to raczej z przychylnością, gdyż tak samo znaleźli się, nierzadko, w przestępczych kleszczach co bardziej kryminalnych odprysków Palestyńczyków. Tutaj anegdota – Szyici z południa, dokładnie ci, którzy dzisiaj z dumą mówią o tym jak Hezbollah wyrzucił Izraelczyków z Libanu, gdy w 1982 wojska izraelskie wkraczały do ich państwa w celu pokonania palestyńskich formacji były przez owych Szyitów pozdrawiane (a słyszałem wręcz o rzucaniu kwiatów pod czołgi aczkolwiek to już może być tylko legenda). Ciężko sobie to dzisiaj wyobrazić, ale pozwala to lepiej zrozumieć jak wielkim dla wszystkich problemem i zagrożeniem stali się podczas wojny Palestyńczycy.

I tutaj zaryzykuję analogię. Podobnie jak Szyici na południu szybko obrócili się przeciwko Izraelowi zaczynając widzieć w nim okupanta korzystającego z pomocy znajdujących się w mniejszości na południu chrześcijańskich „kolaborantów” (Armia Południowego Libanu), tak Sunnici z Trypolisu podobnie zaczęli negatywnie odnosić się do wojsk syryjskich i „kolaborujących” z nimi Alawitów. Po zakończeniu wojny Izraelczycy pozostawali na południu kraju do 2000 roku, za to Syryjczycy zachowywali pośrednią i bezpośrednią polityczną władzę nad Libanem do czasu Cedrowej Rewolucji ’05 (swoją drogą często przyjmuje się, że Liban był swoistym amerykańskim „prezentem” dla Assadów za udział w inwazji na Irak w ramach „Pustynnej Burzy”, która z grubsza pokrywała się czasowo z zakończeniem walk w Libanie).

Wracając wniosek jaki płynie z tych dwóch współbieżnych historii jest taki, że prawie zawsze przy okazji okupowania danego terytorium dla wzmocnienia swojego zwierzchnictwa i wpływów typuje się mniejszość, z którą nawiązuje się kolaborację. Czasami wybór ten jest arbitralny i początkowo sztuczny, a czasami w pełni naturalny i intuicyjny jak to było właśnie z Alawitami i Syrią. Jest to mechanizm dwustronny – mniejszość cieszy się zbiorem przywilejów, które umacniają jej społeczną pozycję i stawiają ponad większością, ale jednocześnie mniejszość staje się uzależniona od okupanta. Poza tym utrata protekcji będzie się dla niej wiązać z prawdopodobnym odwetem marginalizowanej wcześniej większości więc w jej interesie jest kontynuacja okupacji. I dokładnie te mechanizmy miały miejsce w Tripoli. Sunnici będący w mieście przygniatającą większością tylko czekali na dogodny moment, aby zemścić się za lata niesprawiedliwości. Dodatkowym czynnikiem nasilającym i tak już wysoki poziom wrogości było to, iż na czas syryjskiej inwazji przypadło większość zniszczeń jakich doświadczyło miasto (aczkolwiek Tripoli było areną także walk chrześcijańskich Sił Libańskich z Palestyńczykami czy zradykalizowanym, militarnym odłamem sunnitów – Partią Tawhid – tak, że zwalanie winy za całe zło na Syryjczyków wydaje się być przesadzone).

Preludium do najnowszej eskalacji konfliktu było zabójstwo w 2005 lidera Sunnitów Rafika Haririego (a to sprowokowało Rewolucję Cedrową). O ile powołany, o ironio, za grube libańskie pieniądze międzynarodowy trybunał do dzisiaj nie ustalił niczego wiążącego, o tyle większość Sunnitów nie ma wątpliwości, że za zamachem stała Syria – bądź bezpośrednio i osobiście bądź pośrednio wykorzystując do tego Alawitów lub Hezbollah. Wówczas, prawdopodobnie tylko dzięki opuszczeniu Libanu przez Syryjczyków, udało się uniknąć sunnickich prób rozliczenia Alawitów za ich jawnie prosysyrjskie nastawienie.

Natomiast już trzy lata później po poprzedzającym półtorarocznym politycznym paraliżu i próbach tzw. Sojuszu 14 marca (koalicja antysyryjska zbudowana na gruncie Cedrowej Rewolucji) ograniczenia wpływów i siły Hezbollahu (który ze względu na irańską sieć powiązań utrzymuje dobre stosunki z Assadem) nastąpiła zbrojna konfrontacja. Po jednej stronie stanęły szyickie organizacje – wspomniany Hezbollah i Amal, a także Syryjska Narodowo-Socjalistyczna Partia (tak, taka istnieje i funkcjonuje w Libanie, co więcej posiada stale kilku swoich reprezentantów w parlamencie) i Alawici w ramach Arabskiej Partii Demokratycznej; po drugiej stanęli Sunnici (zrzeszeni głównie w Ruchu Przyszłości klanu Haririch) i przewodzeni przez Walida Dżumblata Druzowie (Chrześcijanie zachowali tym razem względną neutralność). O ile górskie walki między Druzami i Szyitami miały wyrównany charakter o tyle w Bejrucie Hezbollah bez większego trudu zajął północno-zachodnią, sunnicką część miasta. Sprowokowało to natychmiastowy skutek w postaci wybuchu starć w Tripoli za które, jak zawsze tam, największą cenę zapłacili nie bojownicy, a zwykli cywile. Jak już wcześniej wspomniałem przy tak gęstej zabudowie, bardzo wyraźnej religijnej granicy opartej o jedną aleję i w końcu wykorzystaniu głównie lekkiej broni nie sposób jest o jakiekolwiek trwałe i dostrzegalne zmiany linii frontu.

Po 2008 roku rozpoczął się klarowny okres władzy prosyryjskiego Sojuszu 8 marca. O ile Chrześcijanie po 2005 roku zaczęli wracać do politki (wcześniej bojkotowali wybory uznając, że stacjonowanie wojsk syryjskich na terytorium Libanu odbiera jakąkolwiek suwerenność i legitymację wyborów; poza tym do kraju wrócili: z uchodźstwa Michel Aoun i z syryjskiego więzienia Samir Dżadża), o tyle z Sunnitami sytuacja była bardziej skomplikowana. Ruch Przyszłości Rafika Haririego (przyp. zabitego w 2005) stał po części za podniesieniem kraju z powojennych zgliszczy (ale zarazem jest oskarżany o drastyczny wzrost korupcji będącej w prostej linii powiązanej z ową odbudową). Było to możliwe dzięki politycznemu porozumieniu (na swój sposób kolaboracji) z Syryjczykami i prosyryjskimi ugrupowaniami gdyż mimo okupacji Liban nadal zachowywał pozory konfesjonalnej demokracji, w której Sunnici i Chrześcijanie posiadali swoich przedstawicieli. Mówiąc inaczej – w czasie syryjskiej protekcji Sunnici przez faktyczną nieobecność Chrześcijan w polityce byli w stanie sporo dla siebie ugrać, natomiast po 2008 roku musieli zejść do głębokiej opozycji – Chrześcijanie zrzeszeni wokoło Wolnego Ruchu Patriotycznego Michela Aouna zaczęli wraz z Amal-em i Hezbollahem grać pierwsze skrzypce. To wszystko musiało się odbić na Sunnitach w Tripoli, którzy poczuli się porzuceni i bezsilni – pozbawieni wpływu na własny los. Znalezienie czarnej owcy w zaistniałej sytuacji, a przypominam Tripoli uchodzi za jedno z biedniejszych miast Libanu, nie było trudne – pozostający w prosyryjskim rządzie Alawici zgromadzeni wokoło Arabskiej Partii Demokratycznej byli oczywistym celem sunnickiej złości.

Wybuch w 2011 roku Syryjskiej Wojny Domowej zdecydowanie osłabił pozycję Syrii w Libanie. Chwiejący się Reżim musiał stawić czoło rosnącej w sile i wspieranej przez całą rzeszę państw i organizacji rebelii. Do Syrii udali się wspierać siły rządowe nieoficjalnie w 2012, a oficjalnie w 2013 bojownicy Hezbollahu. W potoku ochotników znaleźli się też Alawici z Dżabal Mohsen, którzy czuli wewnętrzny obowiązek walczyć za rząd Baszara Assada. Za to w drugą stronę zaczął wędrować uchodźczy, w większości sunnicki, potok. Tripoli podzieliło się na prorebeliancką sunnicką część i prorządową alawicką. Po jednej stronie ulicy syryjskiej pojawiły się syryjskie flagi z dwoma gwiazdami (syryjska flaga), po drugiej z trzema (flaga demokratycznej rewolucji). W miarę czasu jak rebelia zatapiała się w sunnickim ekstremizmie rebelianckie flagi zaczęły być zastępowane przez szachady Dżahbat al-Nusry i w końcu pieczęcie Mahometa Państwa Islamskiego. Za to mieszkańcy coraz częściej chwytali za broń – obie dzielnice ponownie znalazły się w ogniu sąsiedzkich walk.

O samych walkach nie ma większego sensu pisać. Podobnie jak o liczbach ofiar. Ważniejsze jest to kto za tym wszystkim stał.

Po sunnickiej stronie wymienia się głównie pochodzącego z Trypolisu Aszrafa Rifiego. Podobnie jak rodzina Hariri posiada on głębokie więzi z Arabią Saudyjską co ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia rozkładu sił. Saudowie (bądź precyzyjniej poszczególne rodziny) byli jednym z głównych donatorów podpalających i radykalizujących syryjską rebelię. Jest bardzo prawdopodobne, że w czasie gdy „syryjscy” (bo jak wiemy sporą część stanowili ochotnicy z całego islamskiego świata od bałkańskiej Bośni po chiński Sinciang) dżihadyści zdominowali demokratyczne powstanie i przeszli do skutecznej i zdecydowanej ofensywy wprost zagrażającej Damaszkowi sporo pieniędzy także trafiło do Libanu, w tym z całą pewnością do samego Tripoli. A gdy pojawiają się tego typu brudne środki finansowe to i ja pojawiają się handlarze bronią. Wszystko więc wskazuje, że stroną ofensywną od samego początku mogli być Sunnici, a nie Alawici.

Jednak należy dopisać, że pierwsze starcia miały miejsce już w czerwcu 2011 roku czyli kilka miesięcy po rozpoczęciu Syryjskiej Rewolucji, tj. na długo zanim urósł w siłę Front al-Nusra. Można na podstawie tego postawić tezę, że za wybuchem konfliktu między Bab al-Tabaneh i Dżabal Mohsen stały tak i dawne zaszłości, bieda, wewnętrzna sytuacja polityczna, oddolna złość wykreowana na bazie krwawych wydarzeń w Syrii i w końcu zewnętrzne zaangażowanie bliskowschodnich potęg.

W 2012 i 2013 roku doszło do znacznej eskalacji i intensyfikacji wymian ognia. Przybywało ofiar. Kulminacyjnym momentem były dwa równoległe zamachy pod sunnickimi meczetami 23 sierpnia 2013, o które, co jasne, oskarżono Alawitów. Tutaj czas na kolejne nazwisko, mianowicie lidera lokalnej alawickiej społeczności i Arabskiej Partii Demokratycznej – Rifat Eid (syn Ali Eida). To przeciwko niemu zostały skierowane zarzuty o dokonanie zamachu. Zbiegł do Syrii gdzie w spokoju nadal dyryguje tym co się dzieje w Dżabal Mohsen. Można się domyślać, że to nie pomaga w rozliczeniu tego się stało – ale z drugiej strony sunniccy liderzy też nie ponieśli żadnych poważniejszych konsekwencji.

Jedynymi ofiarami pozostawali przez cały czas konfliktu wyłącznie cywile. Gdy libańska armia nieudolnie wkraczała aby rozdzielić zwaśnione strony to kończyło się to głównie na masowych, częściowo przypadkowych aresztowaniach. Przyczyny nie zostawały w żaden sposób rozwiązane – paradoksalnie złość skonfliktowanych Sunnitów i Alawitów nierzadko była przekierowywana wtedy na siły rządowe, tak, że z dwóch robiły się trzy strony…

Należy postawić pytanie jakie korzyści płynęły z takiego obrotu sprawy dla miejscowej oligarchii. Kluczowym aspektem dla doświadczego 15-letnią wojną libańskiego społeczeństwa było zachowanie pokoju, zapewnienie bezpieczeństwa i na ile to tylko możliwe dystansowanie się od syryjskiej wojny. A kto jeśli nie oligarchowie byli w stanie finansować i uzbrajać (bądź to bezpośrednio bądź to będąc pośrednikami od Saudów lub Syrii) biedotę Tripoli? Mało skalowe walki były stosunkowo łatwe do wygaszenia – każdy wystrzela kilka magazynków i po „wielkiej” batalii. Wystarczy pozbawić ludzi środków do walki to i przestaną walczyć. Kule nie są tanie, mając do wyboru kupić jedzenia na tydzień, a puścić serię po oknach nietrudno przewidzieć jaka nastąpi decyzja. Tak więc politycy wykorzystywali konflikt między dzielnicami jako zakładnika szantażując nim nie wprost libańskie społeczeństwo i próbując w ten sposób ugrać dodatkowe głosy w kolejnych wyborach.

W miarę czasu stało się jasne, że to Damaszek wygra wojnę w Syrii. Wsparcie Iranu i Rosji dla Baszara Assada i Amerykanów dla Kurdów zdecydowanie zachwiało układem sił. Jedynym liczącym się państwem po stronie rebelii stała się Turcja, która grała i nadal gra jedynie o swoje lokalne cele instrumentalnie wykorzystując resztki powstańców. Damaszek stracił suwerenność na rzecz Moskwy, ale zachował wewnętrzną kontrolę. Saudowie i reszta państw zatoki wycofała się w znacznej mierze z Lewantu tym samym wycofując także swoje wsparcie dla tego co się działo w Tripoli. Wszystkim na rękę stało się zakończenie aktywnej fazy wojny między Bab al-Tabaneh i Dżabal Mohsen.

Po 2014 roku nastąpił czas odbudowy tak zniszczonego mienia jak i wzajemnych relacji. Po kilku latach bezsensownego cierpienia trzeba było na nowo ułożyć sobie sąsiedzkie życie. Nikt się nie oszukuje, że Alawici i Sunnici będą z dnia na dzień spotykać się w czajhanach (miejsca przeznaczone do picia herbaty) natomiast jest powszechna wiara i nadzieja, że można zrobić na tyle dużo, iż w przyszłości obie strony kilkukrotnie zastanowią się przed czy warto chwytać za broń, bo może się okazać, że lepiej będzie dla wszystkich usiąść do stołu i spróbować wyjaśnić spory.

Finansowana przez brytyjską ambasadę organizacja March prowadzi skomplikowany proces pojednawczy. Wszystko zaczęło się od spisania historii ludzi po obu stronach syryjskiej ulicy i stworzenia na ich bazie scenariusza komedii, którą młodzi Alawici i Sunnici mieli odegrać. Chodziło o to, aby przełamać obustronny brak zaufania i pokazać wszystkim jak bezcelowa to była wojna. Na środku syryjskiej ulicy powstała kawiarnia gdzie razem spotykają się mieszkańcy obu dzielnic i omawiają co mogą poprawić aby lepiej razem żyć. Sporo czasu poświęca się na integrację – wszelkie formy aktywności, od sztuki po sport, od dzieci po starszych. Stopniowe przełamywanie wrogich sobie stygmatów. Prowadzone są także warsztaty z radzenia sobie z negatywnymi emocjami i kursy różnych specjalizacji włącznie z nauką angielskiego. Chodzi o to, aby dać szansę i pokazać perspektywy młodym. Oddalić jak najdalej widmo ewentualnego nowego konfliktu w przyszłości.

Wróćmy do wspomnianych na początku tego reportażu żółtych symboli obok nazw sklepów, które są praktycznie wszędzie – całe rzędy sklepów są nimi ozdobione. To właśnie logo organizacji March. Jednym z jej celów była odbudowa zniszczonych sklepów przy współpracy młodych i Sunnitów i Alawitów. Razem niszczyli, razem odbudowują.

Jakie losy czekają mieszkańców Bab al-Tabaneh i Dżabal Mohsen? Wszystko zależy od sytuacji ekonomicznej i zapewnienie bezpieczeństwa. Jeśli wróci zagrożenie, jeśli ponownie uderzy fala biedy to i wrócą dawne demony.

Gdzie w tym wszystkim jest libańska Saura? Sunnici w Tripoli są jednym z jej głównych ogniw. Są w mojej ocenie najlepiej zorganizowani i aktywni. Niestety Alawitów za wielu nie ma wśród rewolucjonistów. Dla nich to nadal część rozgrywki politycznej między obozem pro i antysyryjskim (8 i 14 marca). Postrzegają sunnickie zaangażowanie jako próbę powrotu do władzy, którą już ponad dekadę temu stracili.

Może szkoda? W końcu pod ogromnym napisem Allah na centralnym placu Nur w Tripoli zmieniono jedno słowo. Zamiast „Witamy w mieście islamu” jest teraz „Witamy w mieście pokoju”.