Saura (1/17): Miesiąc Rewolucji

Libańska „Saura” (rewolucja) trwa już czwarty tydzień. Permanentne problemy ekonomiczne (ogromne bezrobocie wśród młodych, jedno z najwyższych publicznych zadłużeń, wysoki poziom ubóstwa), zmęczenie politycznym paraliżem połączonym z systemem opartym o religijną przynależność, który trapi kraj nieprzerwanie od zakończenia wojny domowej w 1990 roku, wszechobecna korupcja, przerwy w dostawach prądu, trudności z zarządzaniem odpadami czy spływające do morza zanieczyszczenia stopniowo podjudzały społeczeństwo. Wybuch złości bezpośrednio poprzedziły braki w dostępności dolarów (kurs tutejszego funta jest oficjalnie usztywniony do dolara w relacji 1USD = 1507.5LBP, a obie waluty są używane na rynku równolegle – dla kraju uzależnionego od importu skutki były natychmiastowe) i nieudolność rządu i służb w radzeniu sobie z pożarami, które w październiku ogarnęły kraj. Iskrą, którą nierozważnie kasta polityczna rzuciła na wyschniętą społeczną ściółkę był pomysł wprowadzenia podatku od korzystania z WhatsAppa w wysokości 6 dolarów miesięcznie. W kraju, w którym korzystanie z mobilnego internetu (podobnie jak usługi GSM) jest horrendalnie drogie, a jedyną relatywnie tanią formą komunikowania się stał się właśnie WhatsApp to był tzw. „O jeden most za daleko”. O ile inicjująca przyczyna brzmi groteskowo o tyle rodzący się społeczny bunt postulatami wyszedł daleko poza tę aplikację mobilną.

Bliski Wschód był świadkiem wielu rewolucji i protestów. Kolejne nikogo nie dziwią i nie zaskakują. Poza tym nasz poziom wiedzy o tym świecie jest na tyle skromny, że łatwiej po prostu jest to wszystko zignorować i powiedzieć, że nie ma w tym nic interesującego. A jednak… Liban wydaje się być wyjątkowy. Prawie miesiąc i żadnej ofiary – bliski nam przecież ukraiński Majdan po takim samym czasie zbierał już krwawe żniwo. Ujęcia barykad, koktajli mołotowa, tarcz i pałek na tle zdeterminowanego pospolitego ruszenia kompletnie odbiegają od obrazu libańskiej rewolucji tańca i śpiewu. Poza tym jest to prawdopodobnie tutaj pierwszy zryw bez centralnego przewodnictwa i bez partii w około, których orbitowały tłumy tak jak to było nawet przy okazji Cedrowej Rewolucji, która doprowadziła do wycofania wojsk syryjskich z terytorium Libanu. Ludzie organizują się przez internet i wspólnie decydują o kolejnych kierunkach uderzeń we władze. Z jednej strony tworzy to trudną do opanowania mitologiczną hydrę, której odcięcie jednej głowy nic nie zmienia, z drugiej chaotyczną masę, której brakuje konkretnego planu reform. Sama wola poprawy to za mało. Poza tym czy demonstrując pokojowo można kogokolwiek do czegokolwiek zmusić? Czy libańskie społeczeństwo jest na tyle dojrzałe politycznie, że w ten sposób można przekonać polityków, a precyzyjniej oligarchiczne klany, że pora na zmiany i pora na ustępstwa?

Początkowa taktyka demonstrantów poza okupowaniem bejruckiego Downtown i podobnych centralnych placów rozsianych po Libanie opierała się na blokowaniu dróg – a, że Liban to pas wybrzeża, a następnie wypiętrzające się góry poprzecinane dolinami to naturalnie doprowadziło to do paraliżu państwa. Skuteczne, to prawda, ale jednocześnie kontrowersyjne, bo uderzało też w wielu niczemu winnych, takich samych jak demonstrujący, obywateli tego kraju. Ciężko ocenić czy to własne ta, dosyć radykalna i masochistyczna z perspektywy ekonomicznej metoda doprowadziła do rezygnacji sunnickiego premiera Saada Haririego (syna Rafika Haririego, którego śmierć w zamachu była bezpośrednią przyczyną Cedrowej Rewolucji). Fakt jest taki, że władza zrobiła niewielki krok wstecz – jednak dla „Saury” to zdecydowanie za mało, protesty nadal trwają, ale są punktowe – koncentrują się wokoło głównych urzędów czy konkretnych oligarchicznych biznesów, które są znane z różnych korupcyjnych mechanizmów.

Ale… wystarczy przejść góra trzysta, może czterysta metrów, przez główną drogę na południe od Downtown będącego centralnym punktem wydarzeń przypominającej rodzący się Euromajdan ze swoim miasteczkiem namiotowym aby zderzyć się z innym światem. Zostawiając za plecami luksusowe hotele i kawiarnie, piękny, ogromny, zbudowany w ottomańskim stylu, nadal całkiem nowy sunnicki meczet czy w końcu górującą maronicką dzwonnicę zobaczymy rozsypujące się domki ze śladami po kulach i odłamkach, którym bliżej do najgorszych dzielnic Łodzi niż Szwajcarii Wschodu jak niegdyś nazywano Liban. Sporadycznie mając odpowiedni kąt widzenia wśród wąskich uliczek dostrzeżemy wystający nad nami gruby, w typowo perskim stylu, minaret. Pośród spokojnie popijających herbatki i palących szisze mężczyzn na jednym z murów zobaczymy tablicę z nazwiskami upamiętniającymi ofiary Wojny Domowej z zielonym logiem po bokach. Rozglądam się, na słupach czasem przebijają się żółte chorągiewki z charakterystycznym logiem ręki trzymającej niezawodnego AK47. Skąd, wepchnięci na tym małym kawałku ziemi między zamożną dzielnicę Sunnitów i nie mniej pełną przepychu dzielnicę chrześcijańską, się „Oni” wzięli? Pytam. Uciekli w latach ’80 z południa kraju kiedy trwała tam w najlepsze izraelska okupacja. Ale krok po kroku, na to przyjdzie czas…

Na ten wpis wystarczy, że tutaj, w tej dzielnicy, mało kto popiera „Saurę”…