Opary wojny: Przesiadka (9/9)

Jestem po ostatniej nocy w Doniecku. Najtańszy hotelik w mieście, „Ekonom”, 220 hrywien lub 550 rubli za noc. Normalnie przelicznik rubel – hrywna zatrzymał się na jeden do dwóch (jedna hrywna to dwa ruble). Więc skąd ta minimalna różnica 10 rubli / 5 hrywien? Ano ponoć właściciel zdecydował się na taką oto zniżkę przy płaceniu ukraińską walutą. Mogę się tylko domyślać jakie jest uzasadnienie takiej decyzji… może przebłyski patriotyzmu? Biernego, symbolicznego oporu? Wątpię.

Z rana prysznic, przygotowywanie elektroniki i pakowanie się. Nie wiem co mnie czeka na granicy, mogę tylko się spodziewać, że separatystom pewne moje materiały mogą być nie na rękę. Im mniej potencjalnie niebezpiecznych tym sprawniej powinienem przejechać. Po powrocie okaże się, że część zdjęć uciekła. Nie mam pojęcia czy to wina moich roszad czy ktoś ingerował w mój dysk (który akurat nie był ze mną w momencie przesłuchania w Ługańsku więc wtedy odpada). Na szczęście ten wyjazd nie był bogaty w fotografie, brakowało możliwości, ile można robić zdjęcia zniszczeniom. Poza tym poruszałem się jednak głównie na płaszczyźnie rozmów gdzie liczyła się informacja. Zdjęcia stanowiły drugo albo i trzeciorzędną rolę w tym wyjeździe. Powiem więcej, wręcz były przykrywką dla tej mocno reportażowej formy podchodzącej pod działania wywiadowcze. Od dawna powtarzam, że zdjęcia są wyłącznie dodatkiem do moich podróży.

Udaję się na pobliski dworzec, dosłownie pięć minut pieszo. Pytam o marszrutki do Słowiańska, Artiemowska… no gdziekolwiek na drugą stronę, na Ukrainę. Dziwne. Jestem przecież na Ukrainie… a może już jednak nie? Często dodawałem w tym kontekście „tu przecież już nie ma Ukrainy”. Ludzie byli wtedy zmieszani ale zgadzali się, tu do końca nikt nie wie co jest ale Ukrainy na pewno już nie ma. Szybko odnajduję odpowiedni mikrobusik. Kierowca pyta o dokumenty, o przepustkę, „wsio jest, skolka?”, „230 hrywien”. Dużo. Nieważne dokąd. Stała cena bez znaczenia czy ktoś wysiada w Artiemowsku, który jest tuż za granicą, Konstantinowcę czy w końcu Kramatorsku i Słowiańsku. Nie dyskutuję, niecałe 50zł to dla mnie niemało ale ciężko mi pojąć ile to musi być dla ludzi tutaj. Taka trasa to powinna być cena nie więcej niż 100 hrywien… i to maksymalnie. Wojna to nie tylko żołnierze, wojna to też spekulacja. Wsiadam wewnątrz.

Ludzie zaczynają się burzyć. Ponoć jeszcze rano jak dzwonili cena wynosiła sto coś hrywien, gwarancja jakości, a teraz nagle 230. Swoją drogą gwarantować jakość w czasie działań zbrojnych to jest mistrzostwo marketingu. Ale branie za to na serio takiego hasła to jest szczyt głupoty. Czasem mam wrażenie, że większość ludzi tutaj uwierzy we wszystko…

Kierowca w iście wschodnim stylu odzywa się:

  • Ja nie mam tutaj na nic wpływu, takie dostałem polecenie, 230 hrywien. Komu pasuje płaci, komu nie wychodzi. Proste.

Wszyscy płacą. Pokrzyczeć każdy miał swoją szansę, teraz wracamy do tutejszej rzeczywistości, w której nigdy nie liczono się z człowiekiem, tym bardziej w czasie wojny.

Czekamy. Pięć, dziesięć minut. Znowu narasta bunt. Siedzę na przedzie, wsłuchuję się w hasła zza pleców. Opóźnienie sięga kilkudziesięciu minut. O ile dojazd można zrozumieć, że ciężko cokolwiek obiecać o tyle skoro auto sprawne i stoimy na dworcu to raczej nie ma przeciwskazań aby terminowo wyjechać… a może tylko mi się coś wydaję. Kierowca dzwoni:

  • I jak z tą paczką, dalej na ciebie czekać?

Wtedy wkurwienie osiąga kolejny poziom, wraz z nim kolejne krzyki: „Co? Jeszcze na jakąś paczkę będziemy czekać? Dawaj, jutro wyjedźmy!”

Kierowca bez słowa rusza. Żadnego komentarza. Po prostu. Coś śmierdzi. Jakby benzyna… Kierowca otwiera okno. Dalej milczy. W przeciwieństwie do pasażerów, którzy znowu podnoszą larum…

  • Zatrzymajmy autobus i sprawdźmy u kogo tak śmierdzi?
  • Co to jest?!
  • Aceton!
  • Nie, benzyna…

Obok mnie siedzi starsza pani o, hm, „dużych” rozmiarach. Powiedzmy w prywatnej rozmowie określiłbym to dosadniej więc pozostańmy przy duża. Też bierze udział w marszrutkowej dyskusji: „mówiłam, aceton”… chwilę później wyjmuje ciastka, kurwa, serio ciastka?!

Przejeżdżamy kolejne blokposty na trasie do Gorłówki. Czasem muszę wysiąść, pokazać dokumenty. Przy jednym z ostatnich do autubus wchodzi powstaniec. Coś mówi, nie usłyszałem. Powtarza:

  • Weź nogę.
  • O przepraszam…

Brzmi abstrakcyjnie, aż się przestraszyłem. Byłem pewien, że tak jak na poprzednich wszyscy mężczyźni będą musieli wyjść na zewnątrz. Zabieram nogę i puszczam. Separatysta sprawdza wszystkie dokumenty, na końcu do mnie mówi: „Zachodni dziennikarze nie jeżdżą marszrutkami.”, podejrzewam, że wręcz niewidocznie uśmiecham się, kiwam dwuznacznie głową w stylu „ta wiem, a ja nie”. Oddaje do ręki paszport i akredytację. Wychodzi. Dojeżdżamy do Gorłówki, ostatni DNR-owski, graniczny blokpost na rogatkach miasta. Stoimy koło 10 minut, widać w oddali, że tir-y mają problem przejechać między betonowymi blokami. Ale moment… co tu robią tiry?! Przecież trwa blokada… nie dowiem się.

W końcu luzuje się, możemy jechać, marszrutki mają zazwyczaj pierwszeństwo, sam nie wiem czy to wynika wyłącznie z agresywnej mentalności ich kierowców czy faktycznie wszyscy na to się godzą. Ważne, że jedziemy. Mijamy kolejne tiry, całą kolumnę, koło dziesięciu, lepiej…

Niecałe dwa kilometry dalej dojeżdżamy do pierwszego ukraińskiego punktu kontrolnego. Czuję dziwną ulgę, wiem, że wojna weszła w stadium patologicznej ekonomii i obie strony już nie tak dużo się od siebie różnią ale jednak postrzeganie polskiego paszportu na Ukrainie jest wręcz nieporównywalnie lepsze. Żołnierz kieruje nas na bok i znowu czekamy. Znowu dosyć długo. Kobieta obok mnie, tak, ta wielka, w końcu poczuła wiatr w żaglach i zaczyna się do mnie odzywać. Mam ją w dupie, wyjechałem, bo już nie miałem siły na satysfakcjonującym poziomie słuchać ludzi. To nie jest oznaka ignorancji, większość ludzi, których znam wokoło mnie nie potrafi wytrzymać 5 minut słuchania czegoś z czym się nie zgadza. Ja wytrzymałem ponad tydzień po kilka godzin dziennie, także obrażania mnie, Polski, Polaków i polskiej historii. Przyjechałem wysłuchać tutejszej wersji, wiedziałem czego się spodziewać. Po prostu się wypaliłem. Naprawdę, tydzień to dużo.

Dopóki opowiadała o bombardowaniach, o swojej ponurej rzeczywistości dopóty w ciszy słuchałem. Jestem na wojnie, nie jestem potworem aby chamsko przerywać takie monologi. Wiem, że nic się z niego nie dowiem ale słucham dalej. W końcu poczuła się chyba za mocno. Zaczyna pierdolić o wspaniałości Putina, że lubi swój kraj i swój naród, że im pomaga, że on taki ludzki.

  • To zobaczymy jak Wam ten Putin pomoże, bo jak na razie to Wam pomaga głównie czołgami i gradami. Tym chcesz tworzyć nowe państwo? Szkoły chcesz czołgami budować? Szpitale? Powodzenia. Nie chcę mi się tego słuchać, jestem już na Ukrainie. Wsio

Nawet się do niej nie odwracam. Mogę tylko podejrzewać jaka mina musiała się na jej twarzy pojawić. Na chwilę kompletnie ucichła. Kilka sekund później jednak dalej kontynuowała swoje. W końcu facet siedzenie obok z tyłu nie wytrzymał:

  • Zamilcz!
  • Co? Opowiadać nie mogę?
  • Nie. Po prostu zamilcz, wszyscy słyszymy to twoje pierdolenie.

Milknie. Mam ochotę podziękować. Ale siedzę cicho. Jestem na Ukrainie, tutaj Putin hujlo, a nie Putin car. Swoją drogą jak tępym trzeba być aby wychwalać Putina czekając na blokpoście kilka metrów od żołnierzy…

W końcu po kolejnej fali oburzenia jeden z żołnierzy wchodzi:

  • Wszyscy mają przepustki? Podnieście.

Podnosimy. W końcu jedziemy. Kolejny kilometr, kolejny punkt kontrolny, tym razem szybciej, dojeżdżamy na granicę, prawie pod samym Artiemowskiem. Dłuższą chwilę jedziemy na sam początek mijając ogromną kolejkę aut. Parkujemy kilkadziesiąt metrów na boku przed płytami.

Mija dużo czasu, na pewno ponad godzina. Żołnierze puszczają bez kolejki auta z dziećmi i niepełnosprawnymi, pozostali muszą czekać. Wszystko odbywa się bardzo powoli. Współczuję tym na końcu, wątpię aby dzisiaj wjechali na Ukrainę oficjalnie, bo przecież formalnie już znajdujemy się na terenie pod kontrolą wojsk rządowych.

Dodatkowo ruch wstrzymują przejazdy sprzętu wojskowego; na co najmniej 5 minut kompletnie zamiera ruch gdy przejeżdża chaotyczna kolumna wszystkiego ze wszystkim. Auta, ciężarówki zapchane ludźmi, ciężarówki zapchane jakimiś kawałkami drewna, drutami, blachami… wyglądało jak wycieczka ze złomowiska.

Kierowca raz znika, raz pojawia się, coś gada, coś próbuje załatwić. W końcu zapada decyzja. Nie przejedziemy marszrutką, od 2-3 dni Ukraińcy nie puszczają, trzeba wysiąść, zabrać swoje rzeczy, odprawić się pieszo i wsiąść do kolejnej marszrutki po drugiej stronie. Ponoć na drugiej stronie ma na nas czekać inna, która zabierze w odpowiednie miejsca… idziemy.

Teraz wszystko odbywa się sprawnie. Żołnierz weryfikuje w minutę moje papiery. Po drugiej stronie oczywiście nic na nas nie czeka. Podanych nam magicznych cyfr na tablicy rejestracyjnej ni widu, ni słychu… ludzi łapie kurwica. Ja mógłbym olać te kilka złotych i pojechać następną marszrutką. Mógłbym ale wolę obserwować jak sytuacja się rozwinie, jestem ciekawy czy znajdzie się transport, jeśli nie to czy ktoś poczuje się do odpowiedzialności zwrócić hajs. Więc w ciszy stoję, siedzę, chodzę i wsłuchuję się.

Ktoś dzwoni na centralne firmy, ponoć za 20 minut będzie transport. Super, miał być już tu i teraz. Inna grupka wraca do kierowcy dowiedzieć się co i jak. Okazuje się, że jego już nie ma, wziął pewnie inną grupę ludzi do Doniecka. Ktoś inny wziął z centrali numer do tego kierowcy i próbują się dowiedzieć coś więcej. Sumarycznie czekamy… kolejne pół godziny…

Ponownie ludzie dzwonią, marszrutka jest już w Konstantinowcę. Epicko, to jakieś 20-30 minut jazdy stąd. Uwzględniając, że ona tam naprawdę jest i nie jest to kolejne kłamstwo. Uwielbiam jak tutaj wali się w dupę ludzi… uwielbiam, bo mnie zaraz tutaj nie będzie. Po około godzinie w końcu zajeżdża. Wychodzą z niej ludzie i udają się z marszu na drugą stronę, tam ponoć czeka analogiczny transport do Doniecka. Mimo wszystko i tak przewoźnicy szybko reagują dostosowując się do realiów. Po kilku godzinach dojeżdżam do Słowiańska.

Udaję się wprost na dworzec gdzie kupuję bilet na pociąg. Wychodzę na perony. Jest ciepły wieczór, do kijowskiego pociągu mam około godzinę. Całkiem ładny ten dworzec, czasem przejedzie jakaś lokomotywa, pociąg jak do tej pory jeden. Teraz jeździ tutaj mało pociągów. Po lewej stronie napis „Slowiańsk”, to po ukraińsku, po prawej „Slawiańsk”, to po rosyjsku. Tak to Ukraińcy nie szanują rosyjskiego języka.

Cały czas mam w pamięci kadry gdy nowa krymska władza zdejmowała z parlamentu autonomicznej republiki napisy po ukraińsku i tatarsku zostawiając wyłącznie ten po rosyjsku. A tak darli mordy, że im zabraniają mówić po rosyjsku… jebani hipokryci. Samozwańcza władza, nie ludzie, ludzie dali się oszukać, można ich winić za głupotę ale nie za złą wolę.

Wychodzi przez drzwi facet, pod czterdziestkę. Nie ma nogi od kolana w dół, kula zbita z desek, tutaj rzadko można zobaczyć takie piękne, ortopedyczne. Jakby ironicznie to nie brzmiało… ładna kula… idźmy dalej: ładne kalectwo. To dopiero świetnie brzmi.

Podchodzi do jednego faceta, widzę, że jak to zazwyczaj przy żebraniu wymyśla jakieś bajki. Głupio się odmawia. Ja jestem skurwysynem. Nie pomagam z zasady, żebractwo nie ma uzasadnienia ekonomicznego, wyłącznie uzależnia od pomocy. Ale tutaj jest Ukraina… facet jest w strefie wojny bez połowy nogi, pracy nie znajdzie. Może chce, może nie chce, tego nie wiem. Nie znajdzie i kropka.

Podchodzi też do mnie. Zaczyna tą swoją gadkę. Pytam:

  • Jak straciłeś nogę?

Odpowiada spokojnie, pytająco:

  • A czy to ma znaczenie?
  • Może mieć.

Odpowiada. Zaskoczył mnie. Rozwalił. Poległem.

  • W więzieniu.

O kurwa. Takiej szczerości nie spodziewałem się. Zamiast odpowiedzieć moje standardowe „nie pomagam” wygrzebuję portfel i oddaje trochę pomniejszych banknotów. Świata nie zbawię ale szczerość trzeba doceniać. Nie szczerość alkoholika, który mówi, że chce na browar. Pierdolę taką szczerość. To była prawdziwa szczerość. Mógł wymyślić bajkę o bohaterstwie na wojnie, a odpowiedział, że w więzieniu. A ja skurwysynem pozostanę, asertywność to moje drugie imię.

Na peronie zauważam wśród tłumu schludnie ubranego mężczyznę, akurat na końcu więc tam gdzie i ja będę oczekiwał swojego wagonu. Pytam skąd jest.

  • Z Popasnej.

Aha… wszystko wiem… bez słów się rozumiemy. Miasto pozostawało w zimie pod ciężkim ostrzałem separatystów.

  • Jak teraz? Mocno bombardują?
  • Teraz jest już lepiej.

Mamy krótką chwilę, pytam o jego stosunek do powstania:

  • To jest bez sensu. Zawsze gdy ktoś chce coś zrobić szybko szybko to się kończy źle. Oni myśleli, że można z dnia na dzień zmienić Donbas, że z dnia na dzień to będzie kraina mlekiem i miodem płynąca. Nie można. Trzeba krok po kroku, ewolucyjnie.
  • Rewolucje nigdy nie są dobre…

Zachodzi słońce, ściemnia się, przychodzi burza. Lubię żegnać się z wojną w takim klimacie. Błyski rozświetlają co jakiś czas ten dziwny świat. Podjeżdża mój pociąg. Udaję się do wagonu nr. 20 czyli w tym przypadku pierwszego. Nie wiem dlaczego panuje odwrotna numeracja względem kierunku jazdy. Wchodzę do małego kupiejnego przedziału, mam dolne miejsce, najlepsze. Czym się różni kupiejny od plackartnego? Ano po pierwsze ceną, jakieś 20-50% drożej, przy obecnym kursie to kilkanaście złotych zazwyczaj. Po drugie kupiejny to zamykany, czteroosobowy przedział. Jest zdecydowanie bezpieczniej, szansa kradzieży spada praktycznie do zera. Mnie nikt jeszcze w podróży nie okradł, zawsze pilnuje wartościowych rzeczy ale moi znajomi mieli już różne przygody, a i na mnie może w końcu przyjść pora. Więc od pewnego czasu trzymam się zasady, że najważniejsze jest miejsce dolne, lepiej dopłacić te kilka złoty i móc bezpiecznie umieścić wszystkie rzeczy w schowku pod swoją dupą.

W przedziale są jeszcze tyko dwie osoby. Na górze chłopak, na dole stosunkowo młoda kobieta, poniżej 30 lat na pewno. Sama rozpoczyna rozmowę. Jedzie z Makiejewki, musieliśmy przejeżdżać tą samą granicę. Wraca do Kijowa, tam pracuje jako sprzedawca w biurze, bodajże w Nestle jak dobrze pamiętam. Ma przenikliwe spojrzenie, jakby doszukiwała się czegoś więcej, w przypadku kobiety sprawia wrażenie zachęcającego. Sama jest całkiem atrakcyjna aczkolwiek posiada bardzo specyficzne rysy twarzy, które nie każdemu przypadłyby do gustu. Nie raz muszę kierować rozmowę na nią i znany jej świat gdyż sama zadaje wiele pytań.

Od początku wojny była pierwszy raz na terenach separatystów. Wróciła na pogrzeb brata, pytam o okoliczności.

  • Brat miał niezbyt poważny wypadek, zranił sobie nogę. W szpitalu wyleczyli i wypisali do domu. Niestety po powrocie zaczęły się komplikacje, jakieś zakażenie, a teraz ze wszystkim są problemy, także z lekarstwami Niedługo potem zmarł. Wyrobiłam sobie kartę uchodźcy i pojechałam.

Wiem, że są problemy z wszelkimi bardziej skomplikowanymi lekarstwami na terenach pod kontrolą separatystów jednak dopiero bliskość, nawet cudzej, tragedii uświadamia jak bardzo ludzki i jak bardzo rzeczywisty to jest problem, jak rzeczywiste i ludzkie są jego konsekwencje. Brak lekarstwa to statystyka, może księgowość. Dopiero czyjaś śmierć wyprowadza nas z tego schematu…

Ania, bo tak ma na imię moje rozmówczyni, mówi, że wszyscy jej znajomi wyjechali z Donbasu. Dopytuję:

  • Wszyscy?
  • Wszyscy z którymi utrzymuje kontakt. Do Kijowa, do Dniepropietrowska, do Charkowa. Tutaj nie ma żadnych perspektyw, wiedzieliśmy, że oddzielenie się od Ukrainy musi zakończyć się upadkiem systemu bankowego i załamaniem całej gospodarki.
  • A ktoś walczy w postaniu?
  • Jakiś znajomy sąsiada, tak że kojarzę z widzenia. Ale nic poza tym
  • Hm… przepraszam ale w Donbasie w większości ludzie to robotnicy, proletariat, raczej słabo wykształcone społeczeństwo. Czy mam rozumieć, że jesteś[ ze swoimi znajomi tą wykształconą mniejszością?

Skromność nie pozwala, tym bardziej, że zgodzenie się wprost byłoby jednak mocnym krytycznym głosem co do kształtu Donbasu. Ale ewidentnie widać, że jest to kolejna osoba wybijająca się z przeciętności. Na szczęście takich też nie brakuje. Zakończyła kierunek ekonomiczny w Doniecku.

  • Kiedy zakończyłaś?
  • Jakoś w 2007, 2008 roku.
  • Czekaj. U was, na Ukrainie studia kończy się wcześniej u nas, jakoś w wieku 23 lat, tak?
  • Tak.
  • Okej… sekunda… dobra policzyłem, nie wypada pytać wprost o wiek 😉

Anna ma w Kijowie męża i 5 letnie dziecko. Mąż też pracuje w sprzedaży i też w biurze. Jest po międzynarodowych stosunkach ekonomicznych, tia… też to studiowałem, trzy miesiące, do drugiego kolokwium w sesji…

Muszę z czystym sumieniem powiedzieć iż moja rozmówczyni była zdecydowanie najinteligentniejszą kobietą w tym wyjeździe i jedną z najbardziej w ogóle ze wszystkich podróży. Nie zadawała po prostu pytań, niektórymi wyprzedzała moje ciągi logiczne.

Próbuję przesunąć ciężar dyskusji na kwestie socjologiczne i antropologiczne, przy których kobiety czują się dużo mocniej niż przy dominującej w czasie wojny polityce i ekonomii. Często na dowód jak ważna jest dla ludzi tożsamość, w naszym kręgu kulturowym głównie ta narodowa podaję przykład Polaków z Buriacji, którzy uczą się polskiej kultury, historii i języka mimo, że z Polską nie mają już nic wspólnego. Ania już w trakcie wyprzedziła moje retoryczne pytanie sama pytająć „po co oni to robią?”. Niby nic niezwykłego ale nikt tego przed nią nie zrobił…

Nie potrafię sobie niestety przypomnieć, rozmowa trwała ponad godzinę, ale mam mocno w pamięci iż Ania zadawała wiele mądrych pytań, przy jednym szczerze skomplementowałem iż właśnie „jest to bardzo mądre pytanie”. Chodzi o pytania, które prowadzą gdzieś dalej, jakakolwiek odpowiedź zmusza nas do odkrycia swoich kart, pokazania części siebie. Można zadać dziesięć pytań i nic się nie dowiedzieć, można zadać jedno bez odpowiedzi i dowiedzieć się po nim wszystkiego czego chcieliśmy.

  • Jak odnosisz się do Majdanu?
  • Tak samo jak do powstania. W powstaniu walczą głównie ci, którzy nie mają żadnych lepszych zajęć. Jeśli ktoś miał pracę to nie miał czasu na jakieś demonstracje. To samo z Majdanem, stali tam ludzie za pieniądze, którzy nie mieli co innego robić.
  • Więc nie uważasz Majdanu za rewolucję godności?

Kiwa przecząco głową.

  • Nam Majdan nie był potrzebny. Gdzie my do Europy? Kto oczekuje Donbasu w Europie? Potem wszyscy myśleli, że u nas będzie tak jak na Krymie. Referendum i hop do Rosji. A tu i Rosja nas nie chce. A teraz i nawet Ukraina. Nikt nas nie chce.

Faktycznie dyskutujemy, a nie tylko ja wypytuję. Moja kolej odnośnie Krymu:

  • Na Krymie wszyscy myśleli, że z Rosją będzie tak super. Że pensje i emerytury podniesie. Podniosła. Ale przecież jesteś po ekonomii. Doskonale wiesz, że to jest pusty pieniądz. Krym nic więcej nie produkuje po takim zabiegu, musi to spowodować inflację. No i na Krymie jest duża inflacja. Ci, którzy są powiązani z budżetem, okej, im się żyje lepiej ale wszystkim innym jest gorzej.

Rozmawiamy też o takiej kwestii jak mieszkanie. W końcu ma już rodzinę, trzeba o tym myśleć.

  • Mamy mieszkanie.
  • Hm?
  • Tak, kupiliśmy dwa lata temu.
  • Gdzie?
  • W Makiejewcę…
  • Kurwa…

Ironicznie zaśmiałem się. Bez złości, bez szydery, taki śmiech współczucia. Nic nie muszę mówić, wszystko wiemy. Kupić mieszkanie rok po Mistrzostwach Europy w piłce nożnej, tuż przed wojną to naprawdę kumulacja.

  • W Makiejewcę nie jest tak drogo, w Doniecku może faktycznie ceny podniosły się przez Euro2012 ale u nas były normalne.
  • W jakiej geograficznie części miasta jest to mieszkanie?
  • No jakby bliżej Doniecka…
  • To raczej centralna, tak?
  • Tak.
  • Czyli raczej bezpieczna, mało tam bombardowali.
  • Prawie w ogóle.
  • A wiesz coś może na temat ostrzeliwania przez separatystów samych siebie?
  • Mama mówiła, że w Makiejewcę tak było.

Skąd wie? Ponoć usłyszała. Informacja trudna do zweryfikowania. Po drugie wiecie, gdy trwa ostrzał ludzie uciekają do schronów i piwnic, a nie próbują doszukiwać się kto, gdzie i dlaczego strzela.

Jest już późno. Ania idzie spać, ja napiszę kilka słów tekstu i czas też na mnie. Jutro z rana Kijów.