Opary wojny: Granica (4/9)

Włączacie telewizor, może radio, wchodzicie na jakiś popularny portal informacyjny, otwieracie gazetę. Czytacie, słuchacie, oglądacie. Separatyści bombardują, terroryści atakują, psy Putina w ofensywie. Nie może być inaczej. Ukraińcy się tylko bronią, a ci, najgorsze bydło chce tylko mordować, grabić. Nie bronię separatystów. To nie moja bajka, widziałem i słyszałem jak to się zaczynało. Kolejne opowieści, już z wewnątrz republik potwierdzają, że z tą spontanicznością to nie do końca tak było, a nowa władza nie może poszczycić się nadmiernym poparciem. Ale co jeśli jednak Ukraińcy też nie są tacy idealni? Że wojska rządowe nie tylko się bronią?

Przecież nikt nie uwierzy, że Ukraińcy mogą wystrzeliwać pociski na dzielnice mieszkalne, dzielnice gdzie żyją, żyli lub raz żyją raz nie ludzie. To niemożliwe. Czy kiedykolwiek o tym w naszych mediach słyszeliście? Okej było ale relatywnie bardzo mało. Za to bombardowany Mariupol? Był, doskonale, to zbrodnia trzeba nagłaśniać. Bombardowana Stanica Ługańska, Pieski, Marinka – też trzeba, też były.

Pół roku temu troszkę nasłuchałem się. Od miejscowych. Że tam, po drugiej stronie, jest źle, jest tragicznie. Ukraińcy ich wręcz mordują bombami. Wtedy bałem się pojechać na terytorium republik. Nie miałem dokumentów, miałem fałszywą legitymację prasową, jeździłem praktycznie kompletnie na dziko. Nie mogłem wiedzieć jak mnie przywitają. Wszystko pozostało na płaszczyźnie opowieści…

Wiedziałem gdzie się udać. Potwierdziłem tylko u „naszego separatysty” Hudźca. Trolejbus numer dwa na dworzec kolejowy, ten sam, do którego dojechałem kijowskim pociągiem rok temu. Im bliżej dworca tym spokojniej, tym mniej ludzi. Wagonik, w którym z z moim szwajcarskim przyjacielem zajadaliśmy się zamknięty albo nie istnieje… sam nie wiem… widać ślady zniszczeń już tutaj.

Wchodzę w ten stan spokojnego kroku. Nie śpieszę się. Wchodzę na perony. Rozglądam się w około, pusto. Dworzec milionowego miasta pusty. Niektóre miejsca po szybach zabite deskami. To jest granica. Nie granica państw. Granica normalności. Po drugiej stronie od roku ludzie nie wiedzą co to jest normalność. Trzy kilometry dalej jest lotnisko, to donieckie lotnisko, którego już od dawna nie ma.

Idę po torach. Nic mnie przecież nie przejedzie. Zagaduję panów w technicznym wagoniku(?). Pracują po 3 dni w tygodniu. W ukraińskiej kolei. Tak, ukraińskiej. Nie jeżdżą tu żadne pociągi (błąd: stację dalej, dalej też od frontu, kursuje jeden pociąg na linii Ługańsk – Donieck), nie ma tu Ukrainy, a pracują w ukraińskiej kolei… ogarniacie? Wypłaty dostają na kartach (tak jak debetowe). Oczywiście ze względu na blokadę wypłacenie tych pieniędzy nie jest łatwe. Trzeba pojechać na drugą stronę, na Ukrainę. Znaczy tutaj też przecież jest Ukraina, ale już nie ta. Poza tym przejazd oznacza duże prawdopodobieństwo płacenia łapówek na blokpostach. Żołnierze też nie są głupi i wiedzą kto, gdzie, po co może jechać. I nie… nie wmawiajcie sobie, że któryś są lepsi. I jedni i drudzy biorą wsio rawno.

Tak czy siak, jeden z nich, z którym rozmawiam od 3 miesięcy nie dostał hrywny. Jeździ rowerem do pracy, półtorej godziny w jedną stronę. Bezpłatne przynajmniej i po drugie co mu za różnica? Czasu ma teraz aż za dużo…

Praca jest niebezpieczna. To chyba nikogo nie dziwi. Widzicie na zdjęciu te ślady na szybie? Dwóch jemu podobnych nie przeżyło tego wybuchu.

Żegnam się, dalej po torach. Przed mną świat po drugiej stronie torów.

Aparat, wygląd, sposób poruszania się, widać, że nie jestem miejscowym i zwracam na siebie uwagę. Już się do tego przyzwyczaiłem. Ale po drugiej stronie torów ubywa ludzi ale przybywa spojrzeń. Po drugiej stronie torów zaczyna się strefa działań zbrojnych, ponoć potrzebna tu jest akredytacja wojenna, nie wiem, nikt mnie o nic nie pytał. Odwraca się do mnie dosyć młoda kobieta. Nienawistne spojrzenie, poza standardowymi zarzutami pojawia się jeden ciekawy. „Dzisiaj porobisz zdjęcia, a jutro będą nas dokładnie w tym samym miejscu bombardować!”. Ciężko mi ocenić absurdalność tej tezy, może nie jest absurdalna, może to urban legend, a może przypadek. Trafić dwa razy z sowieckiej artylerii czy moździerza w to samo miejsce? No to wtedy ta wojna inaczej by wyglądała… Wiem, obie strony posiadają w swoim uzbrojeniu pociski kierowane ale to droga zabawa, nie strzela się z nich ot tak.

Kolejna kobieta zaczyna sama opowiadać, w zasadzie próbuje, bo bardziej płacze. W średnim wieku. Wczoraj (lub przedwczoraj, nieważne, bardzo niedawno) pocisk trafił w jej blok, kilkanaście metrów od jej mieszkania. Nikt nie zginął. Tutaj w dzielnicy Kujbyszewskiej mimo, że nadal żyją ludzie większość wyjechała. Ale nie każdy ma gdzie. To się wydaje takie proste, wyjechać, prawda? Ale co jeśli działania zbrojne w okolicy miejsca naszego zamieszkania trwają nie miesiąc, nie dwa, a ponad rok? Kiedy dokładnie się zaczęły? 26 maja 2014 roku rozpoczęła trwająca do dzisiaj bitwa o lotnisko. Ta bitwa oczywiście zeszła już nagłówków, nikt już nie pamięta o ofiarach, o tych wszystkich ludziach, których wyciągano z gruzów nowego terminala. A ilu poginęło w starym? Ilu poginęło w Pieskach, w Spartaku, w Wesele (wsie wokoło lotniska)… Tego się nie dowiemy, statystyka obu stron będzie kłamać przez lata…

Wracając, tutaj trwa skrajnie patologiczna sytuacja. Północne i zachodnie dzielnice Doniecka nie są pod jakimś wyjątkowo silnym ostrzałem. W sensie nie jest to zmasowane bombardowanie ala Grozny ’95. Można żyć tylko nikt nie wie jak długo. Codziennie, co kilka dni, różnie, ktoś ginie, komuś bomba niszczy dom, mieszkanie. Ludzie żyją w ciągłym strachu, chodzą do pracy jeśli jest taka możliwość. To lepsze niż być uchodźcą, pogardzanym szczurem. Ani w Rosji ani na Ukrainie nikt nie traktuje jakoś specjalnie uchodźców. Muszą sobie sami dawać radę. Jeśli w Rosji ktoś im da jakąś pracę to wypłaty są nieregularne. Okej, niektórzy mają tam rodziny, dobrych znajomych. Niektórym na pewno się udało. Ale większość? Wyjechała, pożyła, miesiąc, dwa, pieniądze się skończyły, trzeba wracać, przecież nikt nie będzie ich ot tak utrzymywał. Więc wrócili, a tu wojna nadal trwa. Po drugie puste mieszkanie samo zaprasza, odwiedzą je smutni panowie i wyniosą co trzeba.

Kobieta, z którą rozmawiam nie ma gdzie uciec. Żyje. Wyżywa. Nawet pracuje. W energetyce, ukraińskiej. Tak samo dostaje pieniądze na karcie… ta sama historia jak je wypłacić jak już dojdą pieniądze. Przechodzimy wpierw przez rejon domków aby w końcu dojść w rejon chruszczowek, zgrupowanie kilkunastu, może kilkudziesięciu bloków. Dłuższe, krótsze, czteropiętrowe. Zniszczenia nie są ogromne, naprawdę, tu coś spalono, tam wyrwa w bloku, tam coś. Ale tu nie o to chodzi. Chodzi o ten strach, utrzymywanie ludzi w ciągłym przerażeniu. Że dzisiaj jest dzisiaj, a jutro może już nas nie dotyczyć.

Swoją drogą opowiada o początkach powstania, manifestacjach. W mediach mówili o tysiącach ludzi, ona wszystko widziała ze swojego okna, pracuje w ścisłym centrum. „To było maksymalnie kilkaset osób. Cały czas kłamali.”

W tle przez większość czasu słychać strzały, wybuchy, raz głośniej raz ciszej. Taka symfonia. Raz leci „tutaj”, raz leci „tam”. Wsłuchiwanie się w zawieszenie broni jest na swój sposób niesamowite. Pojawia się pytanie po co… po co dalej walczyć o tą aeuroportową ruinę… niech się front w końcu przesunie, najlepiej niech separatyści zajmą te kilka wiosek. Serio. Dosłownie 3-4 kilometry. Ostrzał tutaj ustanie. Tak samo było na południu. Batalion Azov brawurowo przesunął front o kilka kilometrów i już przestały spadać jakiejkolwiek pociski separatystów na przedmieścia Mariupola i wioski w wokoło tego miasta. Przy okazji zrównano z ziemią Szyrokino… cóż… z frontem idzie zniszczenie.

Ale może nikomu nie zależy aby przesunąć front? Może bitwa o lotnisko ma po prostu trwać? Żołnierze dostają większe wypłaty jeśli znajdują się pod ostrzałem. Może jedni dzwonią do drugich „dawajcie przypierdolcie po nas, potem my po was, hajs się zgodzi”. Może nie. Ciężko mi uwierzyć, że rok trwa bitwa o skrawek ziemi gdy w tej samej chwili w wielu innych miejscach front przesuwał się o dziesiątki kilometrów.

Idę dalej. Spokojnie robię zdjęcia. Jakaś „babcia” zaczyna się drzeć z balkonu. Jakim prawem robię zdjęcia blokowi, w którym mieszka, skąd to jestem, z Polski?! Dlaczego przysyłacie broń Ukrainie. Prawie nie zwracam uwagi, ani mi nie pomoże ani nie zaszkodzi. Ja też nie zrobię ani tego ani tego…

Dzwoni Hudziec, pyta się czy wszystko okej. Mówi abym unikał patroli. Ponoć na dworcu też separatyści kontrolują mieszkańców, dzisiaj ich tam nie było. W sensie na wieży mają swój punkt obserwacyjny ale żadnej „bramki” nie zorganizowali. Żołnierze Batalionu Wostok lubią ponoć pobierać sowite łapówki, za możliwość odwiedzenia tego dystryktu. Może mam więcej szczęścia niż rozumu?

Zagaduję do dwóch mężczyzn przy piaskownicy. Dwoje górników. W zasadzie to nawet nie do końca. W Donbasie jest niemało starych kopalni, które ponoć trzeba cały czas utrzymywać w dobrym stanie mimo, że nie wydobywają węgla. W przeciwnym razie mogłoby dojść do zalania i powodzi. Nie raz widziałem zalane kopalnie w byłym Związku Radzieckim, nie znam się na geologii więc pozostawiam mądrzejszym analizowanie w tej kwestii.

Starszy, wyższy, dosyć chudy, bez podkoszulki nie stoi po żadnej stronie. Za dużo się naoglądał. Opowiadał jak to na początku zwozili ich na plac Lenina aby pokazać poparcie dla powstania. Bez ogródek dodaje, że wtedy może 30% w rzeczywistości popierało nową władzę. Dzisiaj? Jeszcze mniej, może 15 procent. Ale spokojnie, to nie oznacza(ło) poparcia dla Majdanu i nowej władzy w Kijowie. Ale w tamtych warunkach opór lub bierność względem ukraińskich prób przemian oznaczała defacto poparcie dla prorosyjskiej rebelii. Ale dzisiaj to nie ma już większego znaczenia, doniecka władza kradnie tak samo jak poprzednie, wypłaty są nieregularne. Raz płacą, raz nie, raz tylko trochę… i komu się pożalić? Tak samo jak na Ukrainie, trwa wojna, przykro nam.

Domów tak samo nie chcą opuszczać. Szerzy się szabrownictwo. Trafione lub po prostu opuszczone mieszkanie to łakomy kąsek. Powstańcy też przecież z czegoś muszą żyć, żołd też jest nieregularny. Wynosi się sprzęt AGD, elektronikę jeśli przetrwa, wszystko co ma wartość i nieszczęśliwiec nie ma lub nie miał możliwości wynieść, uratować. Realia wojny. W Sarajewie z opowieści było tak samo.

Panowie mówią o imperialnej polityce Stanów Zjednoczonych, że wszędzie gdzie ich but się pojawia tam zaczyna się wojna. Podrzucam minę. Zgadzam się, Amerykanie święci nie są. Ale z Rosją to jest inaczej? Mniej imperialni są? Ku mojemu zdziwieniu zgadza się. Wszyscy siebie warci. Tylko oni tutaj, znaleźli się w złym miejscu w złym czasie.

Pojawia się kilka typowo sowieckich animozji. Chahły to, chahły tamto (lekceważące określenie Ukraińców). Szczęśliwie kończymy ten epizod na równie sowieckim podejściu, że w każdym narodzie są i dobrzy i źli ludzie… nie można przecież uogólniać. Niesamowite jak ten pogląd, te animozje koegzystują w mentalności ludzi wschodu… Naprawdę, są w stanie wygłosić jedną po drugiej tezę i nie widzą w tym żadnej sprzeczności… no nic przecież nie będę wyprowadzał socjologiczno-logicznego wywodu. Nie moja piaskownica, nie moje zabawki. Zabrakło tylko legendarnej chytrości – to każdy każdemu zarzuca w sajuzie. A, że 95% jest równie biedna to zarzut o chytrość sam się narzuca aby uzasadnić swój mizerny status materialny.

Pociski zaczynają spadać odrobinę bliżej. Przenosimy się na klatkę, nie będziemy na otwartej przestrzeni, będzie bezpieczniej. Przechodzi młoda kobieta z wiadrem czereśni. Staram się odmawiać, jej będą bardziej potrzebne. Rozmowa oczywiście tyczy się co, gdzie i jak wybuchło. Wczoraj pocisk trafił w blok niedaleko stąd, pożar pochłonął kilka pięter. Pójdę tam.

Potwierdza się też to co usłyszałem już wcześniej. Raz na 35 dni ludzie z tej dzielnicy otrzymują humanitarkę od oligarchy Achmetowa. Wot kilka reklamówek z różnego typu żywnościom. Kasza, masło, chleb… Wcześniej było to dwa razy w miesiącu. Niestety reguły są brutalne, jeden powiedzmy „pakiet pomocowy” przypada na jeden adres. Czyli tyle samo pomocy otrzymuje samotna emerytka i tyle samo 5 osobowa rodzina. Bez absurdów przecież się nie da. Z drugiej strony lepsze to niż nic. Od strony ukraińskiej humanitarka jest puszczana jedynie sporadycznie. I jeśli w ogóle to pewnie tylko międzynarodowe organizacje w przypadku, których mówilibyśmy o skandalu przy niewpuszczeniu. Mniejsze, co ważne efektywniejsze, organizacje nie mają możliwości dotarcia z pomocą. Legendarne konwoje humanitarne z Rosji, obecnie już chyba 28 nie mają możliwości zaspokoić potrzeb ludności. Po drugie daje się usłyszeć, że i ta pomoc rozdysponowywana jest w typowo wschodnim stylu…

Zbieram się powoli w stronę dworca. Przechodzę obok szpitala, pielęgniarka mówi, że pracuje, powiedzmy, normalnie, leków nie brakuje. Tylko wczoraj (czy dzisiaj… jej mieszają mi się te odcinki czasu, no jednego dnia), tylko w tym szpitalu mieli 6 rannych osób.

Idę dalej między domami, zauważam przy jednym pracujących mężczyzn, usuwają zniszczenia, zburzony garaż. Zaczynam rozmawiać, zapraszają na herbatę, siadam. Wczoraj pocisk trafił w ich garaż, zniszczony samochód, z budynku wiele nie zostało. Jednak jak to zwykle w takich sytuacjach najważniejsze jest, że nikt nie zginął ani nie został ranny. Pocisk spadłby kilka metrów dalej i mówilibyśmy już o ofiarach. Przeraża bliskość tego wszystkiego, tych kilku metrów, granicy między być i nie być, żyć i nie żyć. Kobietom załamuje się głos. Ta sama gadka, już nudna prawda? Od roku stale pod ostrzałem.

Sąsiedzi wzajemnie sobie tutaj pomagają. W tym wypadku głównie Tatarzy. Nie krymscy, po prostu Tatarzy, co za różnica, miejscowi, śmiejemy się, wojenni Tatarzy. Nie napiszę tutaj nic nowego, podobnie jak wielu im podobnych nie mają gdzie na stałe wyjechać. I jeszcze raz, szabrownicy tylko czekają na bezkarne polowanie. Bo człowiek może się bronić przed kradzieżą, zabić go dla lodówki jakoś tak nie bardzo. Po drugie sąd wojenny w Donieckiej Republice to nie jest abstrakcja. Wyrok zapadłby sprawnie w przypadku zabójstwa cywila. Więc jak wilki oczekują aż w końcu będzie można rzucić się na żer.

Moi rozmówcy mówią, że tutaj jest inaczej, tam za torami, jest normalne życie, ludzie nie wiedzą co to znaczy wojna, pytają „jaka wojna?”… a my tutaj giniemy, po kolei nas mordują. Jeden za drugim. Tutaj nie ma żadnych żołnierzy!

Okej są, patrole separatystów, co gorsze czasem przyjadą, rozłożą moździerz odpalą kilka pamiątek, spakują, przeniosą się 500m dalej i znowu. To samo robią Ukraińcy. Potem wszyscy wiedzą gdzie poleci atwietka, odpowiedź. Co, myślicie, że koordynator artylerii nie wie gdzie celuje? No i tak morduje się cywilów po obu stronach frontu. W białych rękawiczkach. Przecież to wojna…

Pomocni Tatarzy wyciągają z gruzów części rakiety, to najprawdopodobniej grad. Pojedynczy. Dlaczego przyleciał jeden, a nie cała seria? Sami zadajcie sobie to pytanie, ja w przypadki rzadko wierzę. Problem z rakietami jest taki, że lecą same, a aby lecieć potrzebują paliwa więc w momencie wybuchu zapala się paliwo i następuje pożar. Poza tym grad wybucha zazwyczaj odrobinę nad ziemią (pół – półtora metra) aby mieć większą siłę rażenia odłamkami. Gratka dla fizyków, jak zabić jak najwięcej osób jedną rakietą. Fizyczna ekonometria?

Słychać świst. Kurwa. Od tej chwili sekunda, dwie, jeb. Poniżej kilometra prawdopodobnie, nawet bardzo prawdopodobnie, pora się chować w mieszkaniu, za chwilę kolejny świst, jeb. Trzeci świst, jeb. Gdy słychać świst to znaczy, że pocisk leci już naprawdę blisko. Brak świstu na dwoje babka wróżyła. Albo leci daleko albo leci prosto w nas. Nie będę kreował się na jakiegoś znawcę, nie wiem, ale było niedaleko, bardzo niedaleko. Odczekujemy 5 minut… nic nie przylatuje… trzy przyleciały akurat tutaj. Separatyści też ostrzeliwują, też są niedaleko. Zabawa we wzajemne ostrzeliwanie. A ludzie? Kogo oni interesują. Na wojnie ich zdanie się nie liczy.

Przed wyjściem jeszcze dopytują mnie o to jak jest w Polsce, jak to wygląda. Mało wiedzą więc mogę co nieco opowiedzieć. Pytania się mnożą. Wręcz przesłuchanie. Ironia losu? Akurat Tatarzy. Rosjanie wiedzą lepiej od mnie jak jest w moim kraju… to bardzo wymowne dla tego świata.

Wracam na dworzec, pod dworcem samochody OBWE… Przechodzę na drugą stronę, wsiadam do trolejbusu numer dwa. Wracam do centrum, tam trwa koncert. Rock, rap, co kto lubi. Mieli rację. Tutaj już nie ma wojny…

Kiedyś czytałem, że podczas wojny domowej w Gruzji (’92 – ’93) w Tbilisi walki trwały jedynie na obszarze wokoło pałacu prezydenckiego. Wszędzie dalej życie toczyło się normalnie. Tutaj tak właśnie jest.