„Masz szczęście, że Cię nie zastrzelił”

Aparat jest niebezpieczny

W swoim krótkim życiu zawijany przez różne bojówki, policje, służby bezpieczeństwa byłem już ładne kilka razy. Zazwyczaj nie jest to nic przyjemnego aczkolwiek potrafi to być bardzo wartościowym doświadczeniem, a same rozmowy na przesłuchaniach pomijając ich dociekliwy charakter nierzadko bardzo wiele potrafią wnieść do zrozumienia danego miejsca i sytuacji. Gdzie zdarzało mi się lądować na dywaniku? A to w Debalcewie zostałem zatrzymany przez Batalion Armii Prawosławnej, a to w Ługańsku przez ponoć lokalną bezpiekę (jest niejasne to była miejscowa, a na ile przybysze z Rosji, obstawiam jednak Rosję), a to włócząc się po Rosji FSB lubiło się zapytać, a to w czasie zawieruchy na Krymie chłopaki wyskoczyli trochę poszarpać i wyjaśnić, że aparaty przy obleganych bazach ukraińskiego wojska nie są tu mile widziane. Atmosfera była bardzo różna, czasami było relatywnie przyjemnie i sympatycznie po pierwszym wstrząsie, czasami już troszkę mniej ale jednak zawsze takim zdarzeniom towarzyszył niezbyt przyjemny dreszczyk emocji przesiąknięty niezdrową adrenaliną. Nigdy w obliczu stresu nie straciłem głowy, zawsze zachowywałem zimną krew. Szczęście mi sprzyjało tak, że nawet w ryj nie zarobiłem do tej pory co samo w sobie powinno dać mi z miejsce na podium w kategorii życiowego farta.

Aparat to niestety bardzo groźny przedmiot. Nierzadko bardziej niebezpieczny od poczciwego kałasznikowa. Jego obsługa to tylko ułamek zdolności posługiwania się nim. Jedno złe zdjęcie może zrobić krzywdę nie tylko nam ale także co dużo bardziej prawdopodobne osobie fotografowanej. Tym razem jednak, podobnie jak w Debalcewie nie zrobiłem żadnego niewskazanego zdjęcia. Po początkowym bezproblemowym dotarciu stopem do Nusaybin i załatwieniu kilku logistycznych spraw udałem się zwiedzić miasto. Autentycznie, tak jak zwykły turysta. Zdjęcia robiłem handlującym sprzedawcom, przechodniom, dzieciom, żywej tkance miejskiej. Po doświadczeniach ze świata sowieckiego gdzie robienie zdjęć zwykłym ludziom w czasie wykonywania przez nich zwykłych czynności było i jest męczarnią mogłem odetchnąć tutaj gdzie ludzie z uśmiechem dają się fotografować. Tym razem nie chciałem prowokować problemów, nie myślałem nawet o zdjęciach wojska. Ale spokój nie był mi tego dnia pisany…

Ostro, ostrzej…

Po przekroczeniu improwizowanej bramki obok komisariatu policji idąc najspokojniej w świecie najzwyklejszą w świecie ulicą zajechał po mnie opancerzony wóz policyjny. Zdążyłem tylko cicho zabluzgać sam do siebie. Otworzyły się tylnie drzwi i zostałem natychmiastowo wrzucony do środka. W środku usłyszałem, że tu już niebezpiecznie, że PKK, że strzelają. Aha… więc to ma być powód zawinięcia mnie i przewiezienia z powrotem pod budynek komisariatu całe 50 metrów wstecz? Przyjąłem do wiadomości, okej, pretekst, bajeczka, spoko rozumiem. Ale chyba wolałbym aby już nic nie powiedzieli. W końcu jeśli naprawdę tutaj mieliby być bojownicy to nic gorszego niż być w policyjnym aucie nie mogłoby mi się przytrafić.

Najciekawsze jednak było przed mną. Po otwarciu drzwi ledwo zdążyłem wysiąść i wykonać pierwszy krok, a już do mnie zdążył podbiec dobrze zbudowany nabuzowany, młody facet. Nie zadając żadnych pytań zaczął dynamicznie szarpać mnie za ramię. Sytuacja szybko stała się wyjątkowo napięta. Podniosłem ręce do góry kompletnie nie rozumiejąc celowości takiego działania. Niezbyt to pomogło, dopiero pozostali chyba go odciągając i wpychając mnie kilka kroków dalej rozdzielili nas. Nie wiem dokładnie co się stało gdyż byłem odwrócony plecami. Stawiać oporu przecież nie zamierzałem. Okej, rozumiem zawinęli mnie, niech sprawdzają co chcą ale szarpanie bez słów? To metody jakich doświadczałem na okupowanym Krymie… no właśnie… może ktoś tu jednak nie chce po prostu dziennikarzy? Tak samo kiedy prorosyjskie bojówki atakowały nie-rosyjskich dziennikarzy. I to jest chyba najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie całego zajścia z agresywnym kolegą.

W końcu ktoś zaczyna ze mną rozmawiać. Odzywa się jeden z kilku otaczających mnie mundurowych po cywilnemu: „Miałeś szczęście, że Cię nie zastrzelił”. Aha. I to mi się podoba, krótka piłka, wiem na czym stoję, rewelacja. Ale kurwa po co? Tu jest pewien dylemat. Z jednej strony trzeba rozkręcać atmosferę strachu i zniechęcać dziennikarzy do pracy tutaj, z drugiej nie można przegiąć, bo worek z europejskim żurnalistą nie pomoże w budowaniu wizerunku cywilizowanego kraju. A bez tego do Antalyi może nie przyjechać już tak dużo turystów. Typowy dla wojny świat paranoi i dziwnych zależności podsyconych wielką polityką i wielkim biznesem.

Groźne pytania

Zaczynamy pierwsze przepytywanki. Kim jestem, po co, pokazuję dokumenty, aparat, nieliczne zdjęcia. Spoglądam czasem na stojącego 10 metrów dalej Pana nadgorliwego. Wygląda dziwnie, nienormalnie, wykonuje szybkie ruchy jakby tylko szukał kogo by tu zabić, z twarzy nie można wyczytać nic poza agresją. Może to jeden z tych, jak to David Wildstein nazwał, szwadronów śmierci? Nie zdziwiłbym się, całkiem możliwe. Oddziały pacyfikacyjne, a takich tutaj nie brakuje, zawsze potrzebują takich kilerów, maszynn do zabijania, takich co nie zadają pytań, ani wydającym rozkazy ani likwidowanym. Jednostki aspołeczne, które powinny dawno zostać wyeliminowane ze społeczeństwa, dla przykładu zutylizowane. Swoją drogą to dobry argument za karą śmierci, której akurat sam nie popieram. Usuwanie takich jednostek uniemożliwia potencjalnie ich wykorzystanie w przyszłości przez patologiczne rządy czy kryminalistów. Taka delikatnie odwrócona, prospołeczna stalinowska reguła: „nie ma człowieka, nie ma problemu”.

Po pierwszej serii pytań zaczynam zadawać sobie pytanie czy może jednak mnie wypuszczą. W końcu nie raz w podobnych sytuacjach separatyści w Donbasie puszczali mnie wolnym. Dupa, jedziemy na jakąś główną komendę… Od tej chwili chronologia wydarzeń będzie zachwiana. Wszystko co opiszę miało miejsce ale nie mam pojęcia czy nie mylę się w ich kolejności. Wiecie… a to raz przez pół godziny siedziałem na korytarzu z nikim nie zamieniając żadnego słowa, a chwilę później w jakieś trzy minuty przewijało się wokoło mnie 10 osób, z których każda musiała mnie o coś zapytać. A to po angielsku, a to po turecku, a to po kurdyjsku. Jakkolwiek, byleby zadać. Zazwyczaj cały czas pytano mnie o to samo. Kim jestem, po co, dziennikarz? Turysta? I tak w kółko. Brzmi absurdalnie? Profesjonalne metody służb? Nie… za słabo znacie Turków. To mieszanka chaosu i ciekawości. Oni mają te swoje specyficzne dla nas zapędy. Huk z tym, że jestem w tej chwili potencjalnym kryminalistą, zachodnim cwaniaczkiem, może zaraz mnie zamkną na dołku – każdy chce się przywitać i zadać kilka pytań. To takie tutejsze… Jedni są oczywiście sympatyczni, drudzy mniej ale taka chwilowa ciekawość charakteryzuje prawie wszystkich

Ale wśród tej dziwnej mazi są ci sprytniejsi, cwańsi, prowokują, podpuszczają. Mam wrażenie, że próbują coś osiągnąć ale ich kumple nieświadomie sabotują te podstępne działania. Niemożliwe aby dwadzieścia osób bawiło się w złego i dobrego policjanta… no bez jaj… Jednym z nich jest taki z lekkim brzuszkiem, delikatnie bystrzejszy z twarzy, mówi całkiem nieźle po angielsku. Jakoś w wymianie zdań trafia się coś o Bośni, ewidentnie wymawia „niszta” („nic” po serbsku), podchwytuję, nic więcej nie potrafi ale okazuje się, że jego babcia pochodzi(ła) z Bośni. Ale on nie wchodzi w moją grę. Odbija szybko, mówi, że wie po co tu jestem, że wspieram PKK tak samo jak inni zachodni dziennikarze. Że znam tylko kurdyjską wersję wojny. Że jestem tu od pięciu dni i sprzedaję zdjęcia PKK… moment, że co kurwa? Czyżby prowokacja roku? Myślę, jak już macie fabrykować coś przeciwko mnie to podłużcie mi do plecaka dragi, spiszcie, że zaatakowałem policjanta, że robiłem zdjęcia transporterom z ukrycia i wgrajcie zdjęcia na fleszkę – jest wiele prostych metod aby mnie uwalić. Ale skąd się jemu w tym łbie wzięło pięć dni? Skąd?! Odpowiadam:

  • Mam wbitą wizę na dzisiejszy dzień.
  • Można podrobić.

Ręce mi opadły. Jeśli oni naprawdę chcą mnie w coś w robić w taki sposób to ja jestem bezpieczny. Kilka odpraw jednego dnia, kilka lotnisk, dzień wcześniej w Wiedniu. Prokurator chyba wymiękłby przy przyklepywaniu czegoś takiego. Dobra, nie kozaczę, nie o to chodzi, po prostu widziałem, że są to nieskoordynowane działania mające mnie wystraszyć, może ostrzec. Nic więcej. Wtedy, wiedziałem, że nic się raczej nie stanie. O jeden most za daleko, tak służby nie działają. Brakowało zdrowego rozsądku, planowości i pragmatyzmu.

Pyta też dalej twardo po co tu jestem. Nie ma na to pytanie prostej i dobrej odpowiedzi. Jak jesteś poważnym dziennikarzem to jesteś tu dla hajsu, po prostu, możesz mieć swoje zainteresowania, idee ale suma summarum masz dostać pieniądze za nadstawianie karku. Jak nie jesteś dla hajsu to jesteś walnięty, a może agent? Tak czy siak źle.

  • Widziałeś paszport? Po to samo po co na Ukrainie.
  • To nie jest odpowiedź.

Ostro, sprytnie, nie najgorzej podkopuje.

  • Chcę poznać i zrozumieć ten konflikt.
  • Nie o to pytam.

Nie odpuszcza…

  • Chcę poznać wersję obu stron.
  • Nie ma drugiej strony.
  • To z kim walczycie?
  • Jest tylko jedna strona, my – rząd. Znasz PKK?
  • Znam.
  • Terroryści. Wykorzystują cywili do swoich celów.

Bez zdecydowania kiwam głową. Takie kiwnięcie na zasadzie rozumiem co do mnie powiedziałeś, a nie, że się z Toba zgadzam. Po tym w końcu odpuszcza kontynuację jałowej rozmowy.

Między krzątającymi się między pokojami pojawia się kolejna wyrazista postać – brodacz, taki jakby wyjęty z propagandówek kalifatu. Niski o ciemniejszej karnacji, z czarną dosyć długą brodą i przenikliwym spojrzeniem. Pojawia się czasami i równie szybko znika. Między pokojami czasem przejdzie okularnik, nie wygląda na twardziela z filmów o rambo, służy chyba bardziej do myślenia i papierowej roboty. Obok przewija się typowy krętacz, widać po oczach, znam je doskonale, pewnie burza pomysłów, żartowniś, wbije nóż w najmniej oczekiwanym momencie. Jest też kilku starszych datą, pewnie wyżsi ranga, tutaj zasługują na szacunek tylko i wyłącznie przez swój wiek. To kolejny aspekt bliskowschodniej kultury. Z jednej strony wskazany szacunek do starszych, z drugiej uniemożliwiający obiektywną ocenę dorobku człowieka.

PKK, Daesz…

Z jednym zagadujących mnie udaje się porozmawiać łamanym angielskim chwilę dłużej. Opowiada, że według niego w tej całej wojnie chodzi o złoża naturalne w południowo – wschodniej Turcji, że Zachód (naprawdę zachód?) podjudza Kurdów aby destabilizować sytuację tutaj (przecież Kurdów od dawien dawna wspiera Rosja z geopolitycznych przyczyn, a on mi opowiada o zachodzie…?). Że wspiera Daesz, że… moment, tak, on naprawdę płynnie przeszedł od PKK do ISIS. Aż sobie nie mogłem odmówić zapytania co on na to, że syryjscy Kurdowie przecież walczą z ISIS… niespodziewanie zamilkł. Pewnie bariera języka i sabotujące światopogląd pytanie wzięły górę ale jeszcze raz zastanówmy się – naprawdę? PKK, Daesz i wszystko i wszyscy wspierani przez Zachód aby przejąć złoża w wysokich, trudnodostępnych górach głębokiej Turcji? Epicko. Słuchajcie, ja naprawdę rozumiem, że jeden czy dwóch może grać role takich trochę mniej kumatych tak aby mnie wybadać i jednocześnie nic ważnego mi nie powiedzieć. Naprawdę. Ale to nie była siedziba kadry oficerskiej bezpieki tylko komisariat policji. Oni serio to mówili. Przestaje się dziwić, że pacyfikacja przebiega tak nieudolnie i opiera się w dużej mierze na bezsensownych mordach, a nie jakieś planowej, przemyślanej akcji wygaszania rebelii. Choć może lepiej abym nie zapędzał się z tą ironią…

W pewnej chwili pojawia się ktoś prawdopodobnie wyższy rangą. Mówiąc, ponownie łamanym angielskim (praktycznie nikt nie mówił płynnie) próbuje zrozumieć, tak jak wielu jego kolegów, dlaczego ktoś tu chce być i relacjonować tę wojnę. Do nich w ogóle nie dociera, że kogoś może interesować coś poza własnym podwórkiem. Nie pierwszy raz się z tym spotykam. Większość poznanych przez mnie Turków (i także Uzbeków) reprezentowała ten sposób postrzegania świata. To taka specyficzna mieszanka ekstremalnego nacjonalizmu i patriotyzmu, w którym jest Turcja, jest kilku sąsiadów, a dalej już nic nie ma większego znaczenia. No ewentualnie jeszcze Niemcy i Ameryka. Okej, tutaj zawsze mnie pytają czy jestem z Niemiec…

Dlatego też, przez tą niezdolność zrozumienia europejskiej mentalności jestem tak mocno trzepany i sprawdzany. Na pewno coś kręcę, na pewno jest drugie dno, może chcę dołączyć do PeKeKe? W końcu nie brakuje w niej międzynarodowych bojowników o skrajnie lewicowych i anarchistycznych poglądach. Bo należy pamiętać, że PKK nie głosi ideologicznie czystego socjalizmu, nie mówiąc już o komunizmie. Faktycznie mają przychylny stosunek do takich wspaniałych, już, historycznych postaci jak Stalin czy Mao ale systemowo bliżej im do formy libertariańskiego anarchosyndykalizmu,  w której niezależne komuny konkurują między sobą kreując na tej bazie równolegle system polityczny. Dla mnie osobiście zalatuje to mocno utopijnie aczkolwiek ten model z różnym skutkiem próbują wprowadzać w życie syryjscy Kurdowie. Dajmy im czas. Wojna to wbrew pozorom doskonały czas na takie eksperymenty.

Zrozumiałem, że popełniam błąd, który w końcu naprawiam. Do tej pory unikałem pokazywania legitymacji prasowej. Nie wiem do końca dlaczego. Z jednej strony faktycznie jest już nieaktualna, skończyła się w listopadzie, z drugiej medium, które mi wystawiło ją nadal poręczy, że jestem ich dziennikarzem. Nieważne, w końcu wyciągam legitymację, akredytację ukraińskiej bezpieki SBU i akredytację DNR – wszystko co może podnieść moją wiarygodność. Ale o ile faktycznie później to ułatwi mi działanie to w tym momencie jestem znowu zbijany raczej wątpliwymi intelektualnie pytaniami…

  • Skoro jesteś dziennikarzem i byłeś 4 lata temu tutaj to czemu nie napisałeś niczego?
  • Wtedy byłem turystą. Podróżowałem po Turcji.
  • (to samo pytanie)

I autentycznie z trzy razy tak odbijaliśmy piłeczkę. Słyszałem to samo pytanie, na które tak samo odpowiadałem. W końcu kolejny przepytujący odpuścił jałową rozmowę donikąd. Widziałem po jego twarzy, że jego mózg nie potrafił przetrawić, że kiedyś mogłem po prostu podróżować przez góry Kurdystanu… Przecież tu nic nie ma. A ludzie? Kogo obchodzą Kurdowie?

Raport kryminalny i wizyta w szpitalu

W końcu ląduje w pokoju z papierami do podpisania. Oczywiście kartka jest zapisana po turecku. Nie mam pojęcia co tam w rzeczywistości jest napisane. Jeden z bardziej kumatych i „speak English” tłumaczy mi w locie co podnosi wyraźnie wiarygodność tłumaczenia. Powiecie, że nie należy wierzyć ale przecież słyszałem jak się męczy z tym swoim angielskim, leci to zdanie po zdaniu. Jakby próbował kłamać improwizując od razu bym to wyczuł, a po drugie co zrobię? Jak będą chcieli żebym coś podpisał i tak podpiszę albo sami to za mnie zrobią. Jakie to ma znaczenie?

Co było na tym dokumencie? Ano takie formalności, kogo, gdzie, kiedy i jak zawinęli, że jestem czysty, niczego nie znaleźli i po odwiedzeniu szpitala jestem wolny.
Wróć… jaki kurwa szpital?!

No szpital. Trzeba podbić dokumenty, raporcik. Trochę mi zaśmierdziało. Poprosiłem aby wbił mi ten cały raport do google translate na co się zgodził przy dziesięciu ciekawskich głowach nad nami. Wiadomo, wyszedł z tłumaczenia częściowy bełkot ale jednak z grubsza się pokrywało z tym co wcześniej powiedział mi policjant. Dopytuję: „Czyli co? Po szpitalu, puszczacie mnie ot tak, po prostu i mogę zostać w Nusaybin?”, w odpowiedzi słyszę zaskakujące: „Tak, możesz robić nadal zdjęcia poza policją i wojskiem”. Czyli w zasadzie standard. Łał.

Wiem, że wielu chciałoby zobaczyć zdjęcia wojskowego sprzętu. Powiem tak. Jest tego dużo w tureckich mediach, a ja się militariami nie zajmuję. Poza tym nie ma to żadnego większego znaczenia dla zrozumienia konfliktu. On się odbywa tylko częściowo na płaszczyźnie militarnej. Jak wszystkie konflikty dużo ciekawsze i dużo ważniejsze kwestie są na płaszczyźnie socjologicznej i politologicznej. Jeśli Turcja nie wróci do polityki luzowania polityki względem Kurdów, jeśli nie wrócą tutaj inwestycję, to kolejne ogniska rebelii będą nadal wybuchać w różnych częściach Kurdystanu. To będzie taki kret co wyskakuje na powierzchnię metr dalej od poprzedniego kretowiska i tak w kółko. Nie ma też decydującej roli dla Turcji czy to będą ataki z gór na posterunki i checkpointy czy miejskie powstania. Rejon nadal będzie pozostał niestabilny i eksploatacja surowców będzie utrudniona. Mówiąc inaczej bez dialogu z PKK wojna będzie trwać. Wojna, w której na zwycięstwo żadna strona nie ma szans w najbliższej przyszłości.

A co z Ludobójstwem Ormian?

W drodze do szpitala siedzący obok mnie Turek dokonał małej fejsbukowej inwigilacji odnajdując na jednym z moich zdjęć obrazek upamiętniający setną rocznice ludobójstwa Ormian. Tak, to był mój duży błąd, powinienem usunąć lub przynajmniej zmienić ustawienia prywatności. Kilka innych podobnych usunąłem ale o tym zapomniałem. Zaczął mnie wypytywać słabym angielskim czy uważam to za prawdę:

  • Tak.
  • Dlaczego?
  • Zobacz, na zdjęciu obok mam Srebrenicę. Uważasz, że to prawda?
  • Tak, wszyscy tak uważają.
  • To ja uważam tak samo Ludobójstwo Ormian za prawdę.
  • Ale Polska jest tam, a Armenia tutaj. – wymachuję rękami – Was tu nie było. Skąd możesz wiedzieć czy to była prawda?

I to jest typowy argument dla ludzi z Bliskiego Wschodu. Oparty o prostą erystyczną sztuczkę. W Europie w większości kręgów takie zagranie wzbudziłoby politowanie i wyeliminowało taką osobę z dalszej dyskusji. Tutaj to norma. W zasadzie takie przerzucanie się podobnej klasy argumentami mającymi udowodnić dowolną, nierzadko kompletnie absurdalną tezę nie jest niczym zaskakującym. To trochę przypomina ten filmik na którym wysoko postawiony duchowny Islamu udowadniał, że ziemia jest płaska. Chyba wrzucę to tutaj – ogólnie to właśnie ten, kompletnie niezrozumiały dla nas, sposób myślenia. Tak serio to nawet lepiej, że jest niezrozumiały.

W końcu docieramy do szpitala. Policjanci poza kolejką obok chorych osób kładą lekarzowi dokument, ten prawie bez słowa go podpisuję. Nikt niczego nie sprawdza. Przecież tu nie o to chodzi…

Przy wychodzeniu ten od ludobójstwa Ormian mówi mi, że „My Turcy lubimy Arabów, Azerów, Bośniaków, bo są muzułmanami. Nie lubimy Europy. Nie lubimy Niemiec.” Szybko odbijam pytając: „To dlaczego jeździcie do Niemiec skoro ich tak nie lubicie?” Milknie. No przecież oni są dumnymi Turkami, nie może przyznać, że jeżdżą dla pieniędzy do znienawidzonego kraju. Jeszcze próbuje kontratakować „My jesteśmy Bizancjum, Imperium Otomańskim, ja to lubię!”.  Ręce mi w myślach opadają. Co my w Polsce wiemy o mitologizowaniu historii. Przecież nie będę mu wykładał historii Turcji, którą swoją drogą raczej kiepsko znam. Ale to, że Ataturk zapoczątkował znaną nam Turcję ostatecznie kładąc kres Imperium Otomańskiemu to akurat wiem. Więc ciężko uwielbiać czasy imperialne i jednocześnie człowieka, który jest symbolem ich końca. Eh, starczy, nieważne. Jestem wolny. Serbest!

Spoglądam w stronę granicy. Podziwiam wspaniały zachód słońca nad Rożawą, syryjskim Kurdystanem. Roż po kurdyjsku oznacza dzień lub słońce. Piękna metafora. Ja miałem być tam, a nie tutaj… ale może lepiej, że jestem na tej cudzej wojnie? Wojnie, o której świat milczy…

Inność

Tak naprawdę cała ta historia nie jest o tym jakie to straszne przeżycie miałem. Poza chwilami niewielkiej grozy nic strasznego i okropnego się nie działo. Dużo gorsza była nuda i niewyspanie. To opowieść o tym jak bardzo jesteśmy różni. Jak bardzo inaczej myślimy. Jeśli tutaj trafiłem na Turków, którzy mówili po angielsku, a mimo to z naszej perspektywy ich procesy myślowe byłyby nieakceptowalne w naszym społeczeństwie to o jakiej Europie dla Turcji my mówimy? O jakiej Europie dla imigrantów czy uchodźców my mówimy? Przecież Arabowie są pod względem wartości europejskich kolejne kilka klas poniżej Turków. Jaki procent ma szansę się zasymilować? Procent, dwa? Słuchajcie ja już w tym świecie byłem ponad 2 tygodnie cztery lata temu. Odrobinę go liznąłem. I w przeciwieństwie do niektórych moich znajomych, u mnie obok zachwytów rodziły się w głowie zastrzeżenia. Co ciekawe ich apogeum nastąpiło dopiero w Uzbekistanie kiedy dostrzegłem podobieństwa w zachowaniu między Turkami i Uzbekami jednocześnie potrafiąc się bez problemów porozumieć z Uzbekami (j. rosyjski). Byłem przerażony. To jest ten świat, którego sam nie rozumiałem. Nie pasujemy do siebie. A poznana Turczynka, Idil w samolocie to niestety wyłącznie wyjątek potwierdzający regułę.

Jesteśmy inni. Po prostu. I nie dajcie sobie wmówić, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Nie jesteśmy.