Jegor

Wstęp

Nie pamiętam kiedy dokładnie się poznaliśmy, nie pamiętam tego momentu kiedy pierwszy raz go zobaczyłem i kiedy uścisnąłem mu dłoń. Moja pamięć z niewyjaśnionego dla mnie powodu pozbyła się tego wspomnienia. Nie stoi pewnie za tym żadna specjalna i tragiczna przyczyna. Tak czasem bywa, że niektóre chwile z pamięci tak same z siebie ulatują.

Wiem, że czekaliśmy w kolejce do sklepu, bodajże czwartego dnia wojny. Po całodniowej godzinie policyjnej i wcześniejszych aktywnych walkach wewnątrz miasta i ogólnej atmosferze uzasadnionej paranoi robienie zdjęć kilkugodzinnej kolejce było, z dzisiejszej perspektywy, zdecydowanie złym pomysłem. Ale wtedy każdy chciał zachłysnąć się właśnie tym Kijowem stojącym u progu oblężenia. Nie trzeba było długo czekać na paniczną interwencję, co do zasady i tak reagujących histerycznym wstrętem na aparat starszych osób wychowanych jeszcze w Związku Radzieckim, dosłownie kogokolwiek. Podeszło do nas chyba łącznie trzech mężczyzn. Jeden z nich, stosunkowo niewysoki acz stanowczy zażądał okazania dokumentów. Miał na ramieniu żółtą opaskę, ale z pewnością nie był ani policjantem, ani wojskowym. Wtedy uznałem go za prawdopodobnie ochotnika z Obrony Terytorialnej raczej wykluczając pochodzenie ze służb. Dopiero kilka dni później zacząłem rozumieć, że noszenie opaski rozróżniającej nie jest ograniczone tylko do członków oficjalnych formacji. Każdy kto chciał jawnie okazać swoje poparcie walczącej Ukrainie mógł zakładać taką opaskę.

Kostia, bo tak się przedstawił, po sprawnej weryfikacji bardzo klarowanie doradził, iż znacznie bezpieczniej i lepiej dla nas będzie jeśli już z daleka będziemy widoczni jako media/prasa. Od tamtej pory nosiłem odblaskową kamizelkę z napisem “Press”, przynajmniej wtedy kiedy wyjmowałem aparat. Po wszystkim kiedy sytuacja się rozluźniła Kostia zaproponował nam abyśmy odwiedzili ich prywatny schron. Po tym jak nie wpuszczono nas do publicznego schronu w metrze (jako media, moglibyśmy wejść tylko na całą noc w celu znalezienia schronienia) zdecydowaliśmy się pójść z Kostią i jego przyjaciółmi.

W schronie poznaję Jegora. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że nasze losy splotą się na kolejne prawie dwa miesiące. Że, jak sam pewnego dnia powie: „Tyle będą zawdzięczać przypadkowo poznanemu Polakowi. Że jako jeden z pierwszych realnie im tutaj pomógł.” A i ja dzisiaj mogę powiedzieć, że tyle będę zawdzięczać przypadkowo poznanemu Ukraińcowi. Pewnie obaj nadmiernie hiperbolizowaliśmy i mitologizowaliśmy. Natomiast z pewnością nikt z nas nie przypuszczał gdy się zobaczyliśmy, że uda nam się wspólnie tyle zdziałać. Temu już nie będę umniejszał.

Nie będzie to pełnoprawny reportaż tylko zbiór po części chaotycznych opowieści obrazujących jak świat wojny stopniowo kształtował i zmieniał Jegora. Jak przechodził swoistą ewolucję. Nie był i nie jest jedyny. Takich osób, które zaangażowały się całym sercem i musiały mierzyć się z kolejnymi falami wewnętrznych i zewnętrznych przeciwności na Ukrainie nie brakuje. Tekst nie jest krótki, ale wydaje mi się, że Jegor zasługuje na to, aby poświęcić mu kilka chwil więcej. Jestem świadomy, że w erze błyskawicznych i efemerycznych relacji na Instagramie czy TikToku taka ilość tekstu przytłoczy przeciętną osobę i mało kto go przeczyta całość. Mówi się trudno. Nie o to mi tutaj chodzi.

Schron

Jegor jest duży, przy wzroście może 1,80, może ciut więcej, waży 135 kilogramów. Z pewnością jego BMI nie jest korzystne. Przypomina takiego sporego, potencjalnie całkiem sympatycznego, misia, którego może lepiej nie denerwować. Błyskawicznie okazuje się, że to on decyduje tutaj o wszystkim, ten schron to jest jego miejsce. Kilka lat wcześniej był tutaj oficjalny schron zbudowany rzecz jasna w minionej epoce od której Ukraina tak mocno próbuje się oderwać. Jednak jak to bywa na Ukrainie, owy schron został za łapówkę wykupiony. Obecnie Jegor wynajmuje to miejsce gdzie do wojny prowadził tutaj kilka różnych aktywności. W największej sali z lustrami i podwieszonym elektronicznym zegarem prowadzone były zajęcia taneczne, w innym dużym pomieszczeniu obitym zielonym płótnem w celu tłumienia dźwięków znajduje się sala do nagrań, a w małej komnacie, wręcz norze znajduje się małe biuro Igora gdzie montuje filmy i nieregularnie sypia. Jest jeszcze kotłownia z małą kuchnią między którymi znajduję się dziura w ziemi z wodą, tak w przybliżeniu dwa na dwa metry… znajdziemy też jeszcze oczywiście łazienkę. Schron zgodnie ze sztuką ma oddzielnie wpięcie do sieci energetycznej, aby na wypadek utraty głównego zasilania mógł spełniać swoją faktyczną rolę. Przygotowane są też wyjścia awaryjne – drzwi wejściowe można otworzyć bez większego trudu siłowymi sposobami. Wykończenie pomieszczeń nie jest najwyższych lotów. Powiedziałbym, że z jednej strony znajdziemy wszystko co potrzebne, ale z drugiej dosłownie na każdym kroku zdołalibyśmy się do czegoś przyczepić. Tu coś odpada, tu nierówno, to coś odkleja się. Nic strasznego, ale ciężko nie zauważyć wszechobecnej bylejakości.

W schronie poznaję tak i młode kobiety z dziećmi jak i starszych mężczyzn, między którymi biegają dwa psy. Jest ciasno, ale rzecz jasna przytulniej niż w dosyć chłodnym, dosłownie i w przenośni, metrze. Jest ciepła woda, jest prąd, jest internet, jest bezpiecznie i łatwiej o spokój ducha w mniejszym gronie. Jegor nawet jeśli realnie nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa w przypadku bezpośredniego ataku to sprawia przynajmniej takie złudzenie. Schowany w kantorku kałasznikow pomaga mu w utrzymywaniu tej wizji. Nie może po sobie dać poznać, że też się boi i że nie ma pojęcia jak potoczą się zbliżające dni. Załamałoby to morale wszystkich obecnych.

Nad ranem 24 lutego obudziły go pierwsze wybuchy. Mieszkańców ogarnęła panika, a na zachód kraju ruszyła rzesza Kijowian tworząc gigantyczny korek. Niektórzy zawrócili nie widząc swojej szansy na ucieczkę w pierwszych godzinach. Większość mężczyzn nie zdąży przekroczyć granic do 23:00 kiedy to zostanie ogłoszona powszechna mobilizacja i tym samym nastąpi zakaz opuszczania kraju przez mężczyzn w wieku mobilizacyjnym. Z kronikarskiego obowiązku – z drobnymi wyjątkami takimi jak wielodzietne rodziny czy udokumentowane kalectwo.

Po pierwszym szoku Jegor podzwonił po swoich bliskich znajomych i zaprosił ich do swojego studia – schronu. Łącznie około 60-70 osób mogło się znajdować tutaj w pierwszym tygodniu. Kijów, podobnie jak pozostałe miasta Ukrainy, nie był gotowy do obrony, w mieście nie było barykad i zapór przeciwczołgowych, mało kto dopuszczał do siebie myśl, że Rosja faktycznie zaatakuje w pełnym wymiarze. Nikt też nie wiedział czy Ukraina posypie się jak domek z kart czy zdoła stawić skuteczny opór, a jeśli nawet to na jak długo. Czy nastąpi zdrada czy ogólna społeczna mobilizacja w walce z najeźdźcą. Przed wojną wśród cywili wiara w zwycięstwo z „potężną” Rosją była raczej szczątkowa. Ukraińcy widzieli jak słabe i skorumpowane jest ich państwo. Ciężko im było sobie wyobrazić, że Rosja mimo drobnych przewag w rozumieniu państwowości również jest chorym tworem w stanie, nie zawsze na pierwszy rzut oka widocznego, rozpadu społecznego. A bez zdrowej tkanki społecznej ciężko o zdrową i co najważniejsze efektywnie walczącą armię. Rzecz jasna Ukraińcy nie widzieli już od wielu lat w Rosji żadnego dobrego wzoru do naśladowania, ale zakładali, że militarnie jest to nadal sprawny twór, z którym wygrać jest prawie, że niemożliwe.

W samym Kijowie poza ostrzałami rakietowymi trwały chaotyczne walki miejskie z grupami dywersyjnymi. Nie można wykluczyć, wręcz jest to całkiem prawdopodobnie, że w tamtym najgorętszym dla stolicy okresie dochodziło do przypadków friendly fire między naprędce organizowanymi formacjami paramilitarnymi, które świeżo co otrzymały rozdawaną broń. Trudność w rozróżnieniu gdzie jest twój przyjaciel, a gdzie twój wróg implikował paranoiczny strach i wzajemną nieufność. Stąd też całkiem przytulny schron u znajomej osoby to dla psychiki wszystkich jego gości istne ukojenie. Tym bardziej, że w południowej części Kijowa, w okolicy prospektu, o jakże piękna nazwa, Przyjaźni Narodów, nie dochodziło praktycznie do starć, a wybuchy były skrajną rzadkością. To była taka mała enklawa.

Pierwszej nocy utkniemy na noc. Jest już po godzinie policyjnej i mimo, że mamy dosłownie może czterysta metrów do siebie atmosfera przenikającego niebezpieczeństwa daje nam się we znaki. Daję mi to czas aby zapoznać się z mieszkańcami tego dziwnego świata. Tak naprawdę dopiero po kilku tygodniach kiedy zrobi się tam luźniej na dobre zacznę ich dobrze kojarzyć:

Nieduży i chudy z dłuższymi włosami Roma. Zazwyczaj uśmiechnięty i sprawiający wrażenie pozytywnie nastawionego do życia. Zajmuje się montażem filmów. Może 27, może 28 lat? Nie wiem.

Wyższy z wieloma tatuażami i kolczykami Sergej, Serioża. W okolicy trzydziestki. Zawsze aktywny, w miarę pewny siebie, to jemu z osób w schronie Jegor najmocniej ufa przy tych mniej bezpiecznych wyjazdach. Zawodowo tatuażysta.

Specyficzna, młoda i dosyć cicha para – z wyraźnie zauważalną nadwagą Vlad wraz ze swoją uśmiechniętą dziewczyną Dianą. Nie będą się dużo udzielać, Diana będzie pomagać przy gotowaniu, a Vlad zawsze będzie pomocny przy rozpakowywaniu i pakowaniu kolejnych paczek przerzucanych przez schron Jegora. Pracuje niedaleko w sklepie z e-fajkami i pochodnymi produktami.

Z charakterystycznych osób jest także Oksana. Zbliża się prawdopodobnie do czterdziestki Zawsze tryskają trudnym do opisania optymizmem. Nigdy dała po sobie poznać, że wojna ją przygnębia. Sporo żartuje, dba o porządek i odpowiada za jedną z najważniejszych wojennych czynności – gotowanie.

Mamy jeszcze przytłumionego, szczupłego Pawla znajdującego się zazwyczaj w dalekim tle pozostałych osób. Nie zamieniliśmy za wiele słów, ale też nie był zbytnio rozmowny. Nigdy też nikomu nie zawadzał. Pomagał na miarę swoich możliwości kontrybuując do wspólnego życia pod ziemią.

Jest też pocieszny młodziutki chłopak w okularach, który nie raz rozbawi wszystkich swoimi nad wyraz szczerymi pytaniami. Spotkamy też starszą, szczupłą kobietę, która w ciszy, głównie przy wejściu, nieprzerwanie czyta książkę za książką.

W ciągu dnia, w szczególności po pierwszych kilku nocach, schron pustoszeje. Większość jego mieszkańców udaje się do swoich domów próbując zająć się codziennymi sprawami. Głównie ci co mieszkają w pobliżu. Ci co mieszkają w lewobrzeżnym Kijowie, po drugiej stronie Dniepru wolą tutaj zostawać. Przekroczenie rzeki jednym z dwóch funkcjonujących mostów jest czasochłonne i irytujące. W jedną stronę trzeba liczyć lekką ręką dwie godziny, częściej trzy. Nic dziwnego więc, że logistycznie wygodniej jest im działać tutaj i pomagać Jegorowi niż udawać się w wielogodzinne wycieczki. Tym bardziej, że jeszcze trzeba mieć własne auto, bo transport publiczny został ograniczony do skrajnego minimum. Realnie bez auta przemieszczanie po Kijowie stało się bardzo dużym wyzwaniem.

Jegor od samego początku lubi się czasem delikatnie przechwalać. Nie jest to ordynarne, bardziej obrazuje jego wewnętrzną dumę z tego kim jest, a nie z tego co osiągnął czy co zrobił. Wiele to mówi nie wprost o jego poczuciu własnej wartości. Wysokim, które należy dostrzegać w symbolach. Nie jest mi trudno jego zrozumieć, nie wydaje mi się to też przesadnie dziwne czy przekoloryzowane, bo chyba mam dosyć podobnie. Pokazuje on, czego sam będę kilkukrotnie świadkiem, nowo napotkanym osobom z którymi ma okazje dłużej w spokoju porozmawiać oba swoje tatuaże. Na jednej ręce ma wytatuowane po rosyjsku “ Честь” (pl. „duma”), a na drugiej już po angielsku “Freedom”:

– Ponieważ nikt nie może mnie kupić. Wiele razy proponowano mi nakręcenie filmów dla polityków. Zawsze odmawiałem mimo propozycji dużych pieniędzy. Nie chciałem pomagać w okłamywaniu ludzi przez polityków, a tworząc dla nich film dokładnie to bym robił.

Wielu jego dalszych znajomych zarobiła krocie na tego typu produkcjach. To może wzbudzać zazdrość, ale Jegor nie żałuje swojej decyzji, przynajmniej tak mówi. On też źle nie zarabiał do wybuchu wojny. Posiada sporo drogiego sprzętu – kamer, obiektywów, solidny komputer. Filmował też z pomocą dronów. Widać, że faktycznie to dla niego poważny fach.

Nienawidzi Ukrainy jako tworu państwowego. To nie jest tak, że bije od niego co krok nawracająca frustracja i żal, myślę, że raz, może maksymalnie dwa razy o tym przy mnie wspomni. Będzie opowiadał o tym jak korupcja wyewoluowała na Ukrainie po ostatniej zmianie władzy. O tym, że nigdy nic dobrego ze strony państwa go nie spotkało. Że wcześniej przynajmniej było tak, że urzędnik wpierw załatwiał sprawę, a potem otrzymywał łapówkę, a obecnie jest tak, że wpierw płacisz i następnie nie masz żadnej gwarancji, że wszystko zakończy się po twojej myśli. Ale po tych wszystkich przygnębiających wywodach o stanie ukraińskiego państwa dodaje na końcu, że „Kocha swój kraj”. Już raz za niego walczył spędzając kilka miesięcy na wojnie w Donbasie w ATO. Teraz też jest gotowy.

A mógłby najprawdopodobniej uciec. Posiada nadal ważny paszport dyplomatyczny. Kiedyś nagrywał jakiś film, bodajże, dla rządu szwajcarskiego, coś takiego. Naturalnie jestem przekonany, że nigdy nawet przez chwilę realnie nie rozważał możliwości ucieczki… jest zbyt dumny, aby to zrobić.

Po rozpoczęciu godziny policyjnej nie pozwala nikomu na fajce na zewnątrz wchodzić powyżej linii schodów prowadzących do schronu. W pierwszych dniach walk o Kijów wydaje się to w pełni zasadne. Żar z papierosa widać przecież z całkiem daleka. Z nudów wychodzę razem z pozostałymi. Nie palę. Wsłuchuję się w okazjonalne serie z karabinów. Od czasu do czasu coś „odleci”. Pewnie grad. Dziwnie. Wrócimy nad ranem przemykając między blokami próbując uniknąć problemów – godzina policyjna została rozciągnięta wtedy także na całą niedzielę.

Nasze pierwsze kroki

Jedną z pierwszych próśb Jegora będzie pytanie czy mógłbym pomóc mu w ewakuacji dwóch osób z Ukrainy. Nie ukrywam, że początkowo byłem zaskoczony. Próbuję się dowiedzieć w czym rzecz. Ponoć dwóch mężczyzn nie daje sobie rady psychicznie, są spanikowani i realnie bezużyteczni. Przeszkadzają. Rozpatrujemy różne opcje. Bez odpowiednich papierów potwierdzających kompletną niezdolność do służby pozostaje tylko łapówka. Wtedy w wysokości około 10 tysięcy dolarów. Absurdalna suma w momencie kiedy te pieniądze są znacznie bardziej potrzebne tu i teraz. Oczywiście znaleźli się chętni zapłacić takie pieniądze, aczkolwiek nie były to nagminne przypadki. Ironicznie zasugerujemy, aby może sobie przestrzelił stopę… na żółtych papierach może go puszczą…

Jedną z tej dwójki osób jest wysoki chłopak, koło 25 lat. Już po twarzy widać, że go to wszystko przerasta. Ale ciężko mu okazywać nadmierne współczucie. Oczywiście nie wiedzieliśmy co dokładnie siedzi w jego głowie, ale trwa wojna, każdy może w jakiś sposób pomóc, ucieczka nie jest rozwiązaniem. Z drugiej strony boi się… ciężko wyerodować z kogoś strach. Nawet gdybym chciał to nie bardzo jestem w stanie mu pomóc. A z trzeciej… biorę pod uwagę, że społecznie mam zakorzenione myślenie, że kobieta może się w takiej sytuacji bać, a mężczyzna już nie… jest to niesprawiedliwe, wiem. Nienawidzę tego.

W kolejnych dniach Jegor ewidentnie zacznie tracić do niego cierpliwość. Typ ani razu nie spyta czy może w czymś pomóc, coś przynieść, zanieść, przewieźć… coś co powinno wydawać się całkiem oczywiste kiedy działasz kolektywnie i do tego to ty jesteś beneficjentem mogąc przebywać w dosyć bezpiecznym miejscu. W końcu Jegor weźmie go na bok i zjebie jak psa, mniej więcej: „Albo żyjesz razem z nami, albo wypierdalasz”. To nie jest przypadek, że ja też tak w miarę czasu zacząłem podchodzić do ludzi. Wojna jak mało co uczy nie tylko kłamać kiedy trzeba, ale też, aby być brutalnie szczerym i twardym. Nikt nie ma czasu na pasożytów.

Ojcowska rozmowa przyniesie o dziwo oczekiwany skutek. Od tej pory, bodajże Anton, ale nie dam sobie ręki uciąć, zacznie bardziej się angażować. Przyniesie także do schronu dużą ilość wcześniej zachomikowanych mrożonek. Aczkolwiek nadal będzie sprawiać wrażenie przestraszonego i nie do końca obecnego myślami. Nie wiem czy faktycznie ta sytuacja go zmieniła na stałe czy tylko przyparty do ściany zagryzł zęby i chwilowo ukrył tylko swój niezdrowy egoizm. Nie siedziałem w jego głowie.

Jegor według mnie nie raz pochopnie oceni ludzi. Co ciekawe w obie strony. Wpierw darząc ich nadmiernym zaufaniem, aby następnie równie szybko je tracić i nie patyczkując się z nimi eliminować ich ze swojego życia. Tym się zdecydowanie różnimy.

W pierwszych dniach pokaże mi nagranie z Ramzanem Kadyrovem wypowiadającym się w tonie pełnym szacunku do ukraińskiego wojska i deklarującym wycofanie czeczeńskich sił z Ukrainy. Dosłownie po kilku dniach ich pobytu pod Kijowem. Próbuję gasić jego entuzjazm, mówię, że według mnie to fejk i nie ma mowy o żadnym wycofaniu sił czeczeńskich z Ukrainy. Nonszalancko rzuci, że „Pożyjemy, zobaczymy”.

Następnego dnia czy dwa dni później okaże, że to ja miałem rację. Kadyrovcy mimo wyolbrzymionej otoczki o ich zabójczej skuteczności pozostaną na Ukrainie trwale stanowiąc realne zagrożenie dla sił ukraińskich. To będzie pierwsze zderzenie mojego stoickiego podejścia z delikatnie narwanym, czasem wręcz naiwnym, Jegora. Nie było rzecz jasna mowy o żadnym konflikcie między nami. Wydaję mi się, że w ten sposób raczej uzupełnialiśmy aniżeli ścieraliśmy się. A tak nawiasem mówiąc chyba swoją do bólu realistyczną i przyziemną postawą zacząłem zyskiwać zalążki prawdziwego szacunku. Od tej pory pozostanę w oczach bywalców, absolutnie zasadnym, niedowiarkiem. Po czasie będą w stanie mnie półironicznie cytować: „Dopóki nie zobaczę…”, „Dopóki nie będę miał w rękach…”, „Dopóki nie będzie zdjęcia…” Ale chyba wgłębi siebie po cichu wiedzieli, że nie ufając nikomu i niczemu to mi było bliżej prawdy. Nigdy na poważnie nikt tam ze mnie nie zadrwił.

Niespodziewanie zaczynają odzywać się do mnie osoby z prośbą o pomoc w ewakuacji. Tak szczerze nawet nie wiem kto był pierwszy, jak to się w ogóle stało, że ktoś stwierdził, iż jestem odpowiednim adresatem takiej prośby, nigdy się też nie interesowałem skąd ludzie mieli do mnie kontakt. Podejrzewam, że ktoś coś usłyszał, a potem moje dane zaczęły cyrkulować po jakichś grupach. Tak czy siak po prostu pisali. A to że tu komuś trzeba pomóc w ucieczce, a że tu ktoś nie może sam wyjechać, a tu czy mógłbym sprawdzić jak sytuacja… Niektórzy pytali próbując rozeznać się czy jest tak beznadziejnie jak przedstawiano to w mediach. I jakoś tak bez żadnego przygotowania, wiedzy, umiejętności, logistyki, kurwa, wręcz pomysłu co dalej, przystąpiłem do organizowania ewakuacji…

Faktycznie w pierwszych trzech tygodniach w pociągach warunki były dramatyczne. Do standardowych czteroosobowych przedziałów wpychano po 16 osób. Dostęp do toalety graniczył z cudem, a pociągi jechały z punktu A do punktu B bez postojów… czyli od momentu wyruszenia z Kijowa ludzie mogli wyjść dopiero, najczęściej, we Lwowie. Słyszałem o naprawdę dantejskich scenach. Nie dziwiłem się, że starsi bądź chorzy ludzie panicznie bali się z nich korzystać. Tym bardziej, że nadal panował powszechny strach przed bombardowaniami.

Wraz z potwierdzaniem kolejnych pojawiających się „zamówień” na ewakuację szukałem równolegle aut i próbowałem koordynować tak, żeby zgarniać po kilka osób z jednego obszaru. Pierwsza taka akcja to był logistyczny dramat… ściągnęliśmy trzyosobową rodzinę do siebie i oddzielnie starszą babcię niezdolną do samodzielnego poruszania się. Liczyłem, że moje auto pozostawione we Lwowie dotrze z pomocą dobrego ziomka, Kiragi, niedługo do Kijowa i będzie można tych ludzi wywieść. Partyzantka to mało powiedziane. Jedyny plus był taki, że wtedy wyciągaliśmy ludzi z Obolonia – dzielnicy prawie, że frontowej wpadającej pod sporadyczne, ale jednak ostrzały. A nawet jeśli nic nie wybuchało w pobliżu to stamtąd bez trudu można było wsłuchiwać się w trwające walki w pobliskim Wyszchorodzie. A u nas było z pewnością spokojniej i bezpieczniej. Przynajmniej tyle mogłem zaoferować.

Cóż… rodzina po braku otrzymania od mnie gwarancji co do daty wyjazdu z Kijowa wróciła do siebie, a babuszka dowiedziała się, że pobliski zbór protestancki organizuje autobusy do ewakuacji. Tam też się udała z pomocą jeszcze innej osoby. Ogarniacie? Na pierwsze cztery osoby wszystkie to była wtopa… Potem sam się tam udałem, to jest do tego zboru, dowiedziałem jak jest to organizowane i od tamtej pory sam zacząłem zrzucać tam ludzi. Czyli cała moja wielka misja polegała na tym, że zdobywałem auto i przewoziłem ludzi do zboru. No, kurwa, brawo ja. A Kiraga moją furą po ewakuacji ludzi z Winnicy dojedzie do Kijowa dopiero jakieś półtora tygodnia później… Nie było mowy o żadnym bohaterstwie, a tym bardziej przy skali potrzebujących to co robiłem to była jakaś śmieszna kropla.

Natomiast to był czas kiedy zacząłem coraz częściej działać z Jegorem. To on albo osobiście ze mną jechał albo „oddelegowywał” kogoś z autem abyśmy udali się po ludzi. Pewnego razu moim kierowcą będzie ciut nerwowy z lekką nadwagę mężczyzna. W trakcie jazdy klikał sobie hiszpańskie słówka z duolingo, w szczególności, że wtedy dwa razy przekraczaliśmy Dniepr to czasu w korkach miał co nie miara. Był programistą kombinującym jakby tu wydostać się z Ukrainy. Próbował w pierwszym dniu wojny jednak utknął i nie zdołał nawet opuścić Kijowa. Potem gdy granice dla takich jak on zostały zamknięte podjął decyzję o pozostaniu. I doskonale było widać po nim, że mu to nie odpowiada, że utknął i nienawidzi sytuacji w jakiej się znalazł. Później od Jegora dowiem się, że radzi sobie z tym w jedyny „słuszny” na wschodzie sposób. Dzień w dzień zapija rzeczywistość. Przelotem spotkam go jeszcze kilka razy. Zawsze będzie zauważalnie poddenerwowany, zawsze w jakimś urojonym pośpiechu.

Odwiedzamy Kostię na dworcu, tego, który pierwszy nas zjebał za zdjęcia pod sklepem. Pracuje w ukraińskich kolejach. Obecnie jego życie nie wychodzi poza dworzec. Tu też śpi, je, myje się, je, dosłownie wszystko. Jako pracownik krytycznej infrastruktury w stanie wojennym jest zobligowany wręcz do wykonywania czegoś na wzór rozkazów. Próbuje pomagać w ewakuacjach, wyciąga z tłumu osoby potrzebujące priorytetowo pomocy, często niezdolne do tego aby same dostały do wagonów. Trwa istna walka o to komu się uda wsiąść, głównie do pociągów na Warszawę. Kostia ewidentnie nie daje sobie rady. Rozpłakuje się przy mnie i Jegorze. Prosi z łzami w oczach aby załatwić mu chociaż wózek inwalidzki.

Rzucam zapytania do różnych osób. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. W końcu kojarzę, że gdy wyciągaliśmy pierwszą babcię z Obolonia w jej mieszkaniu zostawiliśmy wózek inwalidzki… jedna wiadomość, druga… dostajemy kontakt do jej syna, Jarosława, który służy w kijowskiej Obronie Terytorialnej i okazuje się mieć zapasowe klucze do mieszkania. Swoją drogą cała rodzina ma polskie pochodzenie. Ciężko mi w to dzisiaj uwierzyć, ale w ciągu jednego dnia udaje nam się niewiarygodnie pokracznymi metodami dobrać do tego wózka i ściągnąć na dworzec. Po drodze jeszcze Kostia wysłał nam histeryczną wiadomość, abyśmy tylko nie jechali na Oboloń, bo trwają tam ostrzały. Pojechaliśmy i akurat tym razem było spokojnie. Najważniejsze, że misja została wykonana.

Pod koniec jednego dnia udamy się z Jegorem jeszcze wyciągnąć jedną panią w średnim wieku. Mieszka niedaleko zboru, mamy czas, nic nie stoi na przeszkodzie aby się po nią udać i ją podwieźć te kilka kilometrów. Jednak podjeżdżając zaczyna nam coś nie pasować. Dzielnica do najbiedniejszych nie należy, a jej dom całkiem zgrabnie wpasowuje się w dosyć zamożny klimat. Odprowadza ją do auta w pełni zdrowy mąż, a i kobieta wydaje się być sprawna. Korci mnie… w końcu pytam:

– A dlaczego pani nie udała się po prostu na pociąg?

– A… wiesz… bo jest niewygodnie.

Aha. Z Jegorem milczymy. Tak bardzo niekomfortowo milczymy. Wręcz jest mi wstyd, że Jegora ciągam za takimi groteskowymi sprawami. Nie wypowiemy wtedy chyba żadnego więcej słowa. Odstawiamy do zboru i wracamy. Potem wymienimy się opiniami… i jak się okaże całkowicie zbieżnymi. Każdy z nas był na granicy, aby ją wypierdolić z auta. Ale machnęliśmy ręką, co za różnica, lepiej skupić się na tych komu naprawdę można pomóc, a nie na tych, którzy skorzystali na dobrej woli innych. W końcu krzywdy nikomu nie zrobiła, a i my jakoś nie ucierpieliśmy. Pocieszamy się, że zrobiliśmy przynajmniej coś na plus.

Jegor początkowo głównie pomaga cywilom. Udaje mu się zdobyć, czyli najzwyczajniej w świecie jeden z jego znajomych mu użyczył, jedno auto – powiedziałbym nawet dosyć luksusowe. Zaczyna tworzyć sieć kontaktów opierając się między innymi o prowizoryczny magazyn przeładunkowy pomocy humanitarnej Caritasu na dworcu głównym. Na wczesnym etapie kaliber jego działalności wydaje się być skromny. Tu zawiezie jakiejś babci, tu dostarczy produkty spożywcze do a la hospicjum, tu do szpitala. Ale takich ludzi jest więcej. I to efekt skali sprawia, że tam gdzie władza nie jest w stanie lub przez biurokrację i korupcję robi to nieskutecznie bądź opieszale tam oddolna pomoc już dociera. Praktycznie każda z takich osób, a poznałem ich kilka w samym Kijowie, zbiera pieniądze i następnie precyzyjnie rozlicza się z dokonanych zakupów zwiększając swoją wiarygodność u darczyńców. Jegor dodatkowo korzysta z pomocy Romy, który nierzadko wraz z nim jeździ, filmuje i w końcu także montuje ich pomocowe poczynania.

Wszystko odbywa się opierając o bezpośrednie relacje i kontakty. Nie ma tutaj magicznej aplikacji czy centralnego systemu koordynowania. Ktoś zgłasza zapotrzebowanie na pomoc i inni próbują tej osobie pomóc. Jeśli ktoś o Tobie usłyszy – masz szczęście. A jeśli nie… różnie z tym bywa.

W poszukiwaniu wrażeń

Powiedzieć, że nie każdy dzień obfitował w wyścigi i wybuchy to bardzo mocny eufemizm. Bywało tak, że nie miałem pojęcia co ze sobą zrobić. Tkwiłem w Kijowie, który mimo stabilizującej się sytuacji pozostawał w zagrożeniu, nie miałem auta, realnie nie miałem za wiele kontaktów i do tego godzina policyjna wymuszała wczesne powroty. Nie było dramatycznie, natomiast faktycznie czasem brakowało pomysłu co dalej. Korzystałem więc z każdej okazji, aby gdziekolwiek się udać i mieć jakikolwiek wpływ na to co się dzieje.

Pada propozycja czy jadę do Szpytek na ewakuację. Kurwa, jasne, że jadę. Wsiadam do przodu auta, z tyłu już siedzi Roma, bodajże w kamizelce kuloodpornej. Ruszamy trasą na Żytomierz, odbijając wcześniej przed wysadzonym mostem na rzece Irpień i Stojanką gdzie są już wojska rosyjskie. Trasa przez las jest całkowicie pusta, dosłownie nic poza nami nie jedzie. W miarę zbliżania się słyszymy pierwsze wybuchy. Roma robi co tylko w jego mocy, aby nie dać po sobie poznać, że nie radzi sobie ze stresem. Dostrzegamy to. Jegor próbuje uspokoić Romę mówiąc, że wszystko jest w porządku, wybuchy są daleko, że te bliżej to ukraińska obrona przeciwlotnicza. Przypomina mu także wielokrotnie aby oddychał głęboko. W Bilohordce mijamy ogromny sznur aut kierujących się w stronę Kijowa, większość z nich ma zawiązane białe płótna i napisy „Dzieci” –wszyscy uciekają z okolicznych wsi ogarnianych jedna za drugą walkami. Wtedy jeszcze nikt nie wie gdzie zatrzymają się Rosjanie i czy akurat na ich miejscowości nie zatrzymają się walki. A, że front ówcześnie był dosyć dynamiczny i płynny ryzyko, że akurat twój dom będzie miał pecha było realnie niezerowe.

Bocznymi drogami przez Gnatiwkę i Pietruszki wjeżdżamy do Szpytek gdzie od czasu do czasu słychać odgłosy wojny – moje ulubione „bum, bum”. Nie możemy dodzwonić się do kobiety, po którą jechaliśmy więc jeździmy od blokpostu do blokpostu pytając czy ktoś może kojarzy tutaj lekarza. Mamy nadzieję, że nie ma w Szpytkach za dużo lekarek… Sytuacja staje się mocno napięta. Wioskę dalej w Buzowej i dwa kilometry na północ na trasie żytomierskiej są Rosjanie. W Szpytkach nie ma regularnych sił ukraińskich tylko ochotnicze formacje paramilitarne beznadziejne przygotowane i uzbrojone niezdolne do stawiania długotrwałego i skutecznego oporu siłom rosyjskich. Nie ufają nam co skutkuje dodatkowymi kontrolami. W końcu łapiemy kontakt z naszą poszukiwaną, zgarniamy ją i udajemy się w drogę powrotną do Kijowa. Jest ewidentnie spanikowana i nie potrafi utrzymać myśli w kupie nawet przez chwilę. Absolutnie lepiej dla niej aby znalazła się w dużo bezpieczniejszym Kijowie…

Po drodze Jegor wciska kit żołnierzom, że wieziemy chirurga na operację dzięki czemu udaje nam się ominąć ciągnące się kolejki wewnętrznych uchodźców. W miarę jak cichną za naszymi plecami wybuchy Roma zaczyna odnajdywać wewnętrzny balans i spokój ducha. Realnie nie znajdowaliśmy w bezpośrednim zagrożeniu co nie zmienia faktu, że faktycznie w każdej chwili mogliśmy znaleźć się pod ostrzałem. A  Roma to naprawdę dobry i zaangażowany w pomoc chłopak. Czasami jeździł głównie filmować i następnie montować materiały z działalności Jegora. Pomaga to budować wiarygodność i w dalszym etapie zdobywać fundusze bądź pomoc humanitarną bezpośrednio do kontynuowania pracy.

Swoją drogą Jegor nie raz w różnych rozmowach będzie mnie chwalił, że razem z nim jeździłem na ewakuację pod ostrzałem… cóż… nawet raz się o to będziemy przekomarzać, że: „Jegor… przecież wybuchy były gdzieś daleko” – skontruje mnie wtedy: „No ale mogło trafić też w nas!” – odpowiem śmiejąc się: „No mogło, mogło…” Tak na poważnie? Ryzyko było niewielkie.

Do Szpytek w przyszłości wrócimy jeszcze dwa razy. Za drugim razem dowieziemy trochę produktów, benzynę i, o ironio losu, także naszego niedoszłego chirurga. Kobieta wróci do rodziców zakładając, że nie jest już tak niebezpiecznie, że front w tym miejscu ustabilizował się. Jegor macha już na to wszystko ręką i mówi, że to jej decyzja, jej sprawa, pomaga tylko swojemu znajomemu i chce ją mieć z głowy i zapomnieć. A ja jeszcze nie raz będę świadkiem kiedy ludzie przez niemożność zaakceptowania swojej niewiedzy i niezdolności przewidywania przyszłości podejmą bardzo złe decyzje dla nich… nie pamiętam czy dwa czy trzy tygodnie później… Rosjanie nakryją pogranicze Szpytek i Pietruszek gradami – kilkanaście domów zostanie w różnym stopniu zniszczonych. Dzień po tym przyjedziemy trzeci raz – tym razem już wszyscy grzecznie wsiądą do dwóch aut, jednym z nich ja będę kierował i opuszczą swoje domy. Czy byłem poirytowany tym wszystkim? Nie, ale miałem poczucie, że przez irracjonalną decyzję jednej kobiety ktoś ryzykował swoje życie. Gdy spojrzymy na to w szerszej perspektywie to wyjdzie nam, że takich sytuacji wojna z pewnością kreuje dziesiątki każdego dnia. Cóż, za trzecim razem już naprawdę tam nie było cicho i trwały aktywne ostrzały z obu stron w promieniu dwóch-trzech kilometrów. Wojna była wtedy zdecydowanie bardziej namacalna.

Aby tego było mało podczas tych wyjazdów przegram zakład. Nie wiem jak, ale pogubię się na mapie i pomiesza mi się jedna miejscowość po trasie. Zawsze, chociażby pobieżnie, staram się kontrolować trasę. Tym razem niezrozumiale coś mi nie zagrało i zacząłem się kłócić, że przecież nie jechaliśmy przez Bilohordkę w poprzednią stronę… musiałem z trzy razy na spokojnie się przyjrzeć w celu wyjęcia gwoździa ze swojego mózgu. Ale wtedy już było za późno, zakład o łowienie ryb na Malcie przybiłem. Potem dopiero wyjdzie, że żaden z nas nie lubi wędkować. Ale zakład to zakład. Trzeba będzie pewnego dnia go sfinalizować.

Swoją drogą jeśli już jesteśmy przy, na pewien sposób, odrealnieniu to któregoś z tych trzech razy zobaczyliśmy parkę z bagażami łapiącą stopa na wylocie z Kijowa w kierunku Żytomierza. Naturalnie z Jegorem zajechaliśmy i podpytaliśmy ich o cel podróży. Ciężko nam było wyjść z podziwu po usłyszeniu, że, tak, zgadza się, chcą dostać się do Żytomierza… nie byli w ogóle świadomi tego, że dosłownie dziesięć kilometrów dalej na trasie są rosyjskie czołgi. I ktoś mógłby powiedzieć, że brakuje mi elementarnej empatii i zrozumienia. I o ile zgadzam się co do empatii to mimo wszystko informacja o tym, że trasa Kijów – Żytomierz nie jest przejezdna było wiadome od co najmniej kilku dobrych dni. I nie była to żadna tajemna wiedza tylko powszechnie znany fakt. Ba, wystarczyłoby zapytać żołnierzy na dowolnym blokpoście w tym kierunku, aby usłyszeć dokładnie to samo. Dłuższą chwilę z Jegorem wracaliśmy do siebie próbując pojąć jak można być aż tak odklejonym… pozbawionym najmniejszej odrobiny instynktu przetrwania. A na wojnie informacja obok wody, jedzenia i sanitariatów to podstawowe dobra.

W miarę czasu zaczniemy z Jegorem spotykać się coraz częściej. Szczerze nie mam pojęcia kiedy to następowało… wszystko odbywało się jakoś tak płynnie i dosyć naturalnie. Z jednymi ludźmi moje drogi się rozchodziły, z innymi zacieśniały. Obserwowanie wojny zeszło na drugi plan. Interesowało mnie zaangażowanie się w pomaganie. Nie z jakiejś sztucznej i wydumanej altruistycznej potrzeby. W żadnym wypadku. Chciałem mieć czyste sumienie, że nie jestem pasożytem, że mam chociaż niewielki wpływ na to co się dzieje. Bo okazało się, że każdy może coś zrobić. A dołożyć cegiełkę, nawet najmniejszą, w walce z Rosją? Nie mogłem sobie tego odmówić.

Pewnego dnia Jegor przedstawi mi listę potrzebnych rzeczy, głównie dla specjalnego oddziału Kojotów z 72 Brygady Zmechanizowanej walczącej na obrzeżach Kijowa. Znajdą się na niej obok ogólnie potrzebnych rzeczy dla wojska takich jak opaski uciskowe, rękawiczki nitrylowe czy kamizelki także dużo droższe zabawki jak cywilne drony (Dji Mavic 2 & 3) i termowizory. Wezmę głęboki oddech, nie miałem pojęcia czy cokolwiek uda mi się zorganizować, ba, nie miałem wtedy nawet żadnego pomysłu jak to zorganizować… powtórka z organizowania ewakuacji?

Z dzisiejszej perspektywy zastanawiam się jak to w ogóle się stało, że ta lista u mnie wylądowała. Przecież nie miała prawa… nie miałem kontaktów, nie miałem pieniędzy, nie miałem transportu, nie miałem dosłownie nic. Nie chciałem też dawać nikomu żadnej nadziei, oszukiwać, mydlić oczu. Na Ukrainie każdy czegoś potrzebował, szastanie pustymi słowami tylko zajmuje innym bezcenny czas i drenuje emocjonalnie.

Błąd

Z Kubą jednego z wieczorów udaliśmy się odebrać kilka jego rzeczy od powiedzmy, ówcześnie jego znajomego. Gdy poznałem cel naszej wycieczki oszacowałem, że zdążymy szybkim krokiem przejść się pieszo. Przywitała nas iście zimowa aura – puste, mroczne ulice tylko od czasu do czasu rozświetlane przytłumionymi latarniami, znużeni żołnierze na blokpostach, prószący śnieg. Taki wojenny Kijów nadawał się idealnie na mroźny romantyczny spacer. Tylko mało kobiet, bo wszystkie uciekły do Polski. Po dotarciu pod mury ustalonej cerkwi Kuba próbował złapać się z jego znajomym. Ale minuty mijały, a nikt po nas nie wychodził. Mimo mojej prośby o wzajemne udostępnienie sobie lokalizacji co by natychmiastowo rozwiało nasze potencjalne wątpliwości pod kątem miejsca spotkania „znajomy” zwlekał, nie pierwszy raz, z zrobieniem tego. Następnie Kuba popełni jeden z największych błędów w trakcie naszych wspólnych przygód… nie, to nie będzie dobry pomysł, aby zrobić w nocy rozmowę wideo i próbować na podstawie obrazu stwierdzić gdzie i kto się znajduje…

Nie mija minuta gdy słyszymy wrzaski. Podnoszę powoli do góry ręce i odwracam głowę się w kierunku krzyków. Dostrzegam wyłaniające się sylwetki i wymierzone w nas lufy karabinów. Kurwa mać… kolejne wrzaski – na glebę. No to grzecznie kładę się na ziemi. Muszę dodatkowo tłumaczyć, bo Kuba nie zna ani ukraińskiego, ani rosyjskiego. Przeszukanie z mordą do ziemi, pytania skąd, dokąd, po co, dlaczego filmowaliśmy, trzepanie telefonu, cóż, ludziom z bronią w takich sytuacjach nie odmawia się kiedy chcą przejrzeć co tam ciekawego mamy. Pozwalają wstać. Próbuję wyjaśnić, że przyszliśmy odebrać od znajomego trochę elektroniki. I z niezrozumiałych dla mnie powodów im dalej brnąłem w tę wersję tym bardziej grzęźliśmy. W końcu znajdują w ostatniej telegramowej konwersacji świeżą wiadomość od Jegora z wspomnianą listą zakupów. Naturalnie rodzi to kolejną serie pytań. Pytają co to za lista, od kogo i rzecz jasna dzwonią po Jegora z stanowczą prośbą o sprawne podjechanie…

Po około 10 minutach podjeżdża Jegor. Żołnierze nie są dla niego mili, każdy ma w gotowości broń. Żądają okazania dokumentów i szorstkim tonem wymuszają przejście rozmowy na język ukraiński. Jegor spokojnie wszystko wyjaśnia i odpowiada na każde zadane pytanie. Stopniowo zyskuje namiastkę ich zaufania. W końcu pozwalają nam odjechać. Po cichu przepraszam Jegora i następne kilka minut milczę dusząc w sobie gniew. Rozpierdala mnie od środka, że mogliśmy tego wszystkiego uniknąć na wiele sposobów, wstydzę się tego że postronne osoby stają się zakładnikami także mojej głupoty. Nie jestem w stanie dłużej tego w sobie tłumić. Wybucham. Zjeba za zjebą. Wyrzucam z siebie po kolei całą litanie błędów i niedopatrzeń. Wylewam złość, że gdyby mnie słuchał odnośnie częstego i świadomego używania mapy to by nigdy do tej sytuacji nie doszło. Nigdy wcześniej, ani później na tym wyjeździe nie będę aż tak wkurwiony. Może przesadzałem. Z drugiej strony lada moment okaże się, że poszliśmy nie w to miejsce co mieliśmy. Znaczy, ja dobrze poprowadziłem po wskazanej nazwie, ale przez brak, powiedzmy, wiedzy z zakresu nieruchomości posiadanych przez Cerkiew Patriarchatu Kijowskiego i Moskiewskiego i oczywiście od samego początku błędu Kuby nastąpiła ogromna pomyłka, która mogła się zakończyć zdecydowanie gorzej. Szczerze? Nie rozumiem dlaczego nas żołnierze wypuścili. Mimo, że mówiliśmy, z naszej perspektywy na dany moment, prawdę, nasza wersja, uwzględniając to co wiem teraz, była absurdalna. Cóż… tym razem udało się, nikt z nas nawet nie zarobił symbolicznego trepa. Ja może przesadziłem z reakcją. I przepraszam za taką pseudokonspiracyjną narrację – z powodu trwającej wojny nie mogę podać kilku szczegółów tej historii. Ja może przegiąłem z reakcją, ale za to przynajmniej Jegor po tym wszystkim będzie miał szczery ubaw. Niecodziennie jest mu dane przyjeżdżać i wyciągać z ciemnej dupy dwóch Polaków… Mam wrażenie, że on chyba też często szukał po prostu okazji do przygody…

Bolid na miejscu

Długo czekałem aż moja fura pojawi się w Kijowie… trochę ze swojej winy. Bo przecież nic nie stało na przeszkodzie abym wskoczył w pociąg do Lwowa, wsadził kluczyki i śmignął z powrotem do Kijowa. Ale, ale… po pierwsze z Kijowa cały czas jechały zapchane pociągi ewakuacyjne, a po drugie bałem się, że jeśli wyjadę to będę miał problem z powrotem. Ryzyko oblężenia wtedy już było relatywnie nieduże, ale to był czas kiedy Rosjanie nadal napierali od strony Czernihowa, Boryspola, Browarów i Makarowa z Irpieniem. To oni posiadali zdecydowaną inicjatywę strategiczną mimo sporych sukcesów ukraińskiego wojska na poziomie taktycznym. Chciałem pozostać może także z odrobinę urojonego powodu – to Kijów pozostawał dla mnie priorytetem i zależało mi na tym, aby tam być gdyby cokolwiek się miało tam wydarzyć.

Ale ostatecznie udało się. Kiraga otrzymał pocztą pantoflową z Łodzi przez Warszawę do Lwowa zapasowe kluczyki i mógł, a jakże, bez prawa jazdy, udać się moim autem wpierw do Winnicy, a potem po nawrotce do Lwowa także po krótkiej przerwie ostatecznie do upragnionego przez mnie Kijowa. Do dzisiaj jestem pod wrażeniem. W środku trwającej wojny, po 20 godzinach kursu, zimą, nieznaną mu i ciut niepewną furą jeździć po ukraińskich drogach? Ładnie go pojebało. Ale takie są wojny. Przyciągają ludzi, którzy zazwyczaj nie mają równo pod sufitem. I to jest w tym najpiękniejsze. Co chwile spotykacie jakiś kolejny fascynujący okaz gatunku ludzkiego. Jegor bez najmniejszego oporu zgodził się wyjechać ze mną po Kiragę aż do Białej Cerkwii, tak żeby bez problemu wjechał do Kijowa. Z dzisiejszej perspektywy było to zupełnie niepotrzebne, ale nie miał do mnie o to żadnych pretensji.

Pierwszy transport był żenujący. Naprawdę… wstyd mi było to przekazywać. Kilka karimat, kilka śpiworów, jakieś pieluchy dla osób starszych, kilka środków do pielęgnacji osób pod opieką paliatywną. I najgorsze w tym wszystkim było, że ja nic nie zrobiłem… to Kiraga kupował za swoje, to Michał przekazywał plecak taktyczny i załatwiał te kilka produktów sanitarnych… a ja co? Michałowi podziękowałem w imieniu Jegora, a Kiradze zadeklarowałem się zwrócić hajs za wszystko co trzeba. Łapiecie skalę absurdu i hipokryzji z mojej strony? Nie potrafiłem spojrzeć w oczy, ani Jegorowi, ani sobie w lustrze, ani Wiktorii, która „u mnie” w bloku prowadziła całkiem spory magazyn pomocy humanitarnej. W głowie miałem tylko potrzebę zmycia z siebie tego do pewnego stopnia zmyślonego wstydu.

Wieczorem usiądziemy wszyscy razem u Jegora. Oczywiście siadałem nie raz, nie dwa, ale wbrew pozorom zazwyczaj rozmawialiśmy o bieżących sprawach. Obaj jesteśmy zadaniowi. Ale czasem znajdowaliśmy czas i metaforyczne miejsce, żeby porozmawiać także o przeszłości i o życiu.

Urodził się w Kijowie. Ojciec służył zawodowo w armii sowieckiej. Wpierw żył przez kilka we Wschodnich Niemczech, a potem w wieku czterech lat w 1986 roku jego rodzinie przyszło wyjechać na Daleki Wschód do Chabarowska. To tam spędzi kolejne dziesięć młodzieńczych lat swojego życia. Po rozpadzie Związku Radzieckiego jego rodzina otrzymała obywatelstwa Federacji Rosyjskiej – tak wynikało z miejsca, w którym na dany moment zamieszkiwali. Po powrocie do Kijowa wpierw otrzymali stały pobyt, a potem obywatelstwa nowej, niepodległej Ukrainy. Naturalnie zrezygnowali wtedy z obywatelstw rosyjskich. Jednak do dzisiaj jego pierwszym językiem pozostaje rosyjski. Potrafi mówić swobodnie po ukraińsku natomiast odnosiłem wrażenie, że przychodziło mu to z minimalną, ale jednak trudnością.

Posiada ponoć trzy wykształcenia. Nie weryfikowałem rzecz jasna, pozostaje mi wierzyć mu na słowo. Zaskoczył mnie tym, że skończył studia weterynaryjne i nie pracuje w zawodzie. Tłumaczył to tym, że po 9-ciu miesiącach pracy miał dosyć „pomagania”, nierzadko zamożnym, ludziom znudzonych ich pieskami. Pieniądze nie rekompensowały Jegorowi usypiania zdrowych zwierząt. Zrezygnował.

Poza tym studiował cybernetykę ekonomiczną i już w szkole wojskowej walkę radioelektroniczną czyli uproszczając mniej więcej komunikację i łączność. Oba te kierunki, cywilny i wojskowy de facto w pewnych materiach zazębiają się. Bezpośrednio mu się to nie przyda, ale z pewnością wspomaga zdolność planowania i organizowania.

Przez chwilę też znajdował się w ramach struktur ukraińskiej służby bezpieczeństwa – SBU. Nie podobało mu się. Nic więcej nie rozmawialiśmy na temat tego epizodu.

Ma problemy z kolanami z powodu zdecydowanej nadwagi. To zaniedbanie zdrowotne wyjaśni się kiedy wspomni, że przez sześć lat chorował na raka płuc trzeciego stopnia. Udało mu się z tego wyjść, ale nie była to dla niego łatwa wojna. Od kilku lat raz w roku odbywa badania kontrolne czy nie nastąpiły nawroty. Ale, żeby nie było zbyt kolorowo (a jest?) zauważalnie ciężko oddycha przez nos. Nawet jak mówi można zauważyć, że od czasu do czasu potrzebuje ustami złapać głęboki oddech pozwalający mu kontynuować rozmowę. Jego sen też, co nie powinno dziwić, nie należy do najcichszych. Gdzieś w nieprecyzyjnej przyszłości planuje przejść operację – na pewno nie wcześniej niż po zakończeniu wojny.

Dawno temu zajmował się pokazami artystycznymi z wykorzystaniem ognia – tzw. fireshow. Z tego okresu pozostało mu kilku przyjaciół zajmujących się tym specyficznym fachem. Pokazuje mi zdjęcie jednego z nich: „Pierwszego dnia wojny wrzucił na facebooka przeróbkę ze zdjęciem flagi DNR w Kijowie. To był koniec naszej przyjaźni.” Takich przypadków na Ukrainie jest mnóstwo. Głównie na wschodzie kraju gdzie wiele osób ma bliższe i dalsze rodziny w Rosji. Przygniatająca większość z nich doznawała szoku doświadczając ze strony ich, do niedawna, bliskich tak daleko idącej pogardy i braku zrozumienia. Kiedy ich na Ukrainie rosyjskie wojska zabijają to w Rosji jeden z drugim wymądrza się co powinna i czego nie powinna Ukraina zrobić… najlepiej oczywiście poddać się. Jegor więc stał się jedną z tysięcy jeśli nie milionów ofiar definitywnie zerwanych relacji pochodzących z Rosji, a czasem i Białorusi. To też boli gdy nagle z niezrozumiałego dla Ciebie powodu odwracają się od Ciebie bliscy.

Od czasu do czasu będzie odbijała się jego specyficzna naiwność, takie życzeniowe, nad wyraz optymistyczne myślenie. Chociażby wtedy kiedy zaufa w otrzymane deklaracje pomocy dronami od jednego z moich ówczesnych współlokatorów. Nie chcę i nie będę rozgrywał żadnych personalnych gier natomiast owa osoba bardzo szybko dała się poznać jako niezbyt godna zaufania. Możliwe, że nawet nie z powodu złej woli, ale naturalnej niezdolności dotrzymywania słowa i nieumiejętności zrozumienia, że słowa niosą za sobą konsekwencję. Jegor będzie mi raz po raz truł dupę historiami tego człowieka, jak to sam przestaje mu wierzyć w jakiekolwiek jego zapewnienie. To też uwydatniało kolejną cechę Jegora – poza naiwnością równie szybko potrafił obrócić swoje zdanie o kimś o 180 stopni. Na tej płaszczyźnie działał impulsywnie. Tak jak szybko obdarzał zaufaniem równie szybko potrafił kimś wzgardzić. Do tego stopnia, że gdy, cóż, jeszcze raz, owy człowiek, aby nie szastać imionami, po raz kolejny pomylił się co do imienia Jegora (Igor – Jegor) i na zwróconą uwagę zareagował próbą obrócenia w żart, że w Polsce to praktycznie jedno imię to Jegor chwycił go za kroczę i przytrzymał wystarczająco długo, aby nie miał wątpliwości co do skutków kolejnych dalszych pomyłek. I nie, Jegor nie był wrażliwy o kwestie jego imienia, ja też się wielokrotnie myliłem i nie musiałem nigdy bać się o swoje przyrodzenie. Cóż… dużo ważniejsze od tego co się mówi i jak się mówi ma znacznie kto to mówi…

Dobrze obrazującym przykładem będzie też kwestia przepustek, które są teoretycznie potrzebne do przemieszczania się po Kijowie i oblasti kijowskiej w czasie godziny policyjnej. Teoretycznie, bo posiadając hasło wraz z odzewem rzadko kiedy ktoś czepia się o brak przepustki. Jegor w pewnym momencie sięgnie nawet zastępcy mera Kijowa co też mu niezbyt pomoże w uzyskaniu takowej. W końcu innymi drogami zdobędzie za pośrednictwem wojska. Od tej pory będzie otrzymywał także hasła, które… hm… powiedzmy nie tylko jemu znacznie ułatwią działanie w warunkach wojny. Natomiast Jegor od początku był przekonany, że zdobycie tej czy potem także nowej przepustki, również dla mnie, będzie formalnością. Zapewniał, że to kwestia kilku dni i już wszystko dogadane. Okazywało się pod koniec, że zawsze coś jednak stało na przeszkodzie i jestem przekonany, że faktycznie nie miał na to wpływu. Tym bardziej, że wiedziałem, iż przepustki naprawdę były rarytasem, na który każdy polował. Ale mógł ostrożniej obiecywać… żeby nie było, w absolutnej większości przypadków co obiecał to załatwiał. Mimo wszystko ta jego ufność, przynajmniej początkowa, wymagała też od mnie filtrowania, aby nie wsypać się na minę. Tym bardziej, że przykładowo rzucenie hasła w Charkowie nie będąc wojskowym mogłoby skutkować natychmiastową pacyfikacją. Co miasto to obyczaj…

Gdy jednak tylko mógł to naprawdę pomagał. Pamiętam sytuację kiedy będąc przez chwilę w Krakowie ktoś mnie poprosił o dostarczenie kilku produktów spożywczych jednej starszej pani. Po delikatnym przesłuchaniu mającym potwierdzić, że taka pomoc jest prawdopodobnie faktycznie potrzebna poprosiłem Jegora czy by nie mógł ktoś od niego kupić, podjechać i podrzucić jej reklamówkę z żywnością. Nie ukrywałem zdziwienia gdy już następnego dnia dostałem zdjęcia z rachunkiem i panią wraz z siatką produktów. Bez żadnych pytań. Jegor coraz mocniej mi ufał, że skoro taka prośba się pojawiła to znaczy, że należy działać.

Tak nawiasem mówiąc… zanim Jegor zdobędzie przepustkę jak każdy inny zwykły obywatel będzie zmuszony okazywać dokumenty na, w Kijowie relatywnie dosyć gęsto rozsianych, blokpostach. Momentami będzie chwytać mnie zażenowanie jak prawie za każdym razem w ten sam teatralny sposób będzie odgrywać tę samą scenę: „To ja…” pokazując jeden dokument, „…a to ja w młodości” rozwijając drugi. Może lepiej dla mojego zdrowia psychicznego, że w końcu już mógł rzucać hasłem, a nie tym tekstem…

W miarę czasu Jegorowi flota użytkowanych aut powiększa się. W pewnym momencie, o ile mnie pamięć nie myli i dobrze oceniłem, pod jego skrzydłami znajdowały się trzy samochody. Najnowszy nabytek, sporej wielkości pickup otrzymał od ojca jego przyjaciela… przyjaciela, który jak wielu zginął w trakcie trwania tego konfliktu. Jegor naprawdę angażował się w tę wojnę, cały czas on i grupa jego, opisanych przez mnie na początku, bliskich przyjaciół, w większości mieszkających w schronie, jeździła za produktami z przeróżnych źródeł, następnie przepakowując je i rozwożąc potrzebującym cywilom i wojskowym. Wszystko odbywało się na wpół chaotycznie i opierało się na bezpośrednio dawnych i nowo utworzonych kontaktach. Jedna wielka partyzantka i improwizacja.

Odda żołnierzom swoją broń i kamizelkę kuloodporną. Autentycznie przejmuje się ich losem i sobie pozostawia tylko to co naprawdę jest mu potrzebne. Gdy pojedziemy do Kociubinske pod Irpieniem i okaże się, że na 30 osobowy oddział są dwie sztuki broni i brakuje jedzenia Jegor stanie na głowie, aby jak najszybciej rozwiązać ten problem. Gdyby nie on i podobni jemu tacy żołnierze pozostali by nieusłyszani. A tu często nie chodzi nawet o złą wolę tylko o logistyczny chaos, który przerósł rozrastającą się błyskawicznie ukraińską armię.

Ale w miarę czasu widać też było po nim narastające zmęczenie całą tą przedłużającą się sytuacją. Widać było jak pewna chandra zaczyna go stopniowo zżerać. Nie wydaje mi się, aby tracił efektywność, aby poddawał się. Po prostu ubywało mu tej iskry życia, a przybywało ciężaru powtarzalności każdego dnia. Tego jak nieproporcjonalny wysiłek trzeba włożyć w celu okazania wsparcia. Co gorsza część Ukraińców widząc, że ryzyko całkowitej kapitulacji zaczyna się rozmywać, a wojna ogranicza się terytorialnie realnie do stosunkowo niedużego kawałka Ukrainy wróciła do starych i sprawdzonych schematów korupcyjnych. W zasadzie od tak około trzeciego tygodnia wojny mogliśmy obserwować nagły wzrost typowego ukraińskiego złodziejstwa – może jeszcze nie w skali masowej, ale bez dwóch zdań zauważalnej dla osób zaangażowanych. Początkowo miało to wymiar okazjonalny, ale narastająca skala pomocy płynącej różnymi drogami przez zachodnią granicę niestety niektórych motywowała, aby wyciągnąć rączki po nieswoje. Tu z transportu coś zniknęło, tu coś nie dojechało, tu dowódca batalionu przyjmuje sprzęt, a potem dziwnymi drogami pojawia się on już na ukraińskim olx-ie, tam gdzieś lokalna władza po cichutku przyjmuje, a potem sprzedaje do sklepów pomoc humanitarną… z każdym tygodniem takich przypadków tylko przybywało. Jegor wtedy wspomni, w jakże swoim anegdotycznym stylu, historię ze swojego dzieciństwa: „Tylko raz w życiu cokolwiek ukradłem. Miałem wtedy sześć lat i podkradłem babci jakieś drobne na bułkę i marszrutkę.” Nie potrafi pojąć jak można kraść i jak można kraść w takim czasie dla Ukrainy. Jak sam powie, nie tak go rodzice wychowali.

Równolegle część służb, skądinąd przecież tez nierzadko skorumpowanych, zaczęła brać się za owe przypadki i próbować zwalczać w zarodku rodzącą się wojenną przestępczość. Żeby tylko to miało pomóc… może odrobinę, ale w praktyce wiązało jeszcze mocniej ręce tym, którzy chcieli faktycznie pomagać. Bo pomysły ewidencjonowania każdej paczki w momencie kiedy po kraju tysiące ich każdego dnia były rozwożone we wszystkie strony były absolutnie nierealne i tylko prowadziły do tarć między wolontariuszami i organami państwowymi. Tak potrzebna na już, na teraz, pomoc humanitarna potrafiła utknąć na tydzień na dworcu. Bywało tak, że lokalna administracja rozdawała zgniłe kartofle, bo ktoś zapomniał, nie chciał, może olał sprawę…

Dodatkowym psychicznie wycieńczającym czynnikiem były przychodzące niespodziewanie wiadomości o śmierciach jego znajomych – tych starych z czasów kiedy sam służył i tych nowych, których poznał już w trakcie tej „nowej” wojny. A na wojnie ludzi poznaje się dosyć prosto i łatwo. Zazwyczaj to kwestia minut, może godziny, żeby dowiedzieć się kto kim jest w tej wielkiej chorej układance. Po drugie większość osób ucieka lub jest bierna, tych aktywnych i zaangażowanych na różnych, nie tylko militarnych, frontach wojny nie ma wcale tak wielu, ale to właśnie z nimi i Jegor i ja zawiązywaliśmy nowe więzi. A w głębi, tak stricte egoistycznie, każdy z nas chciał być potrzebny, tak po prostu. I gdy kogoś z tych „potrzebnych” nagle ubywało to bolało…

Mało? Nawet Jegorowi w końcu musiało zacząć brakować pieniędzy. Bez przesady, że groziła mu nagle bieda, ale wzrost skali implikował problemy chociażby z zakupem benzyny czy ropy. Auta każdego dnia robiły setki kilometrów, a to wszystko kosztuje. Pisałem już, że przed wojną zajmował się filmowaniem. Nastąpił moment kiedy zaczął sprzedawać swoje drogie obiektywy. Na początku jeden, potem drugi… i tak kiedy żegnaliśmy się, nie jestem pewien czy pozostał mu chociaż jeden. A jakby nie patrzeć wojna pewnego dnia się skończy, jak każda wojna i będzie musiał wrócić do codziennego życia i codziennej pracy. Tylko teraz pytanie z czym? I to też boli. Bo jedni bogacą się na wojnie kradnąc pomoc humanitarną, inni giną z bronią w rękach, a jeszcze inni, i takich też jest sporo, oddają swoje oszczędności, sprzedają drogie przedmioty, auta, byleby tylko wspomóc swój kraj i naród w walce. I mam na myśli nie tylko walce z Rosją, ale też walce z biedą, zniszczeniami, chorobami i wszelkimi innymi pośrednimi przeciwnościami jakie kreują konflikty zbrojne.

Nie mogłem mu psychicznie pomóc. Też jakoś nigdy nie rozmawialiśmy na poziomie takim bardziej emocjonalnym. Jesteśmy zadaniowi, a wojny są jak najbardziej bardzo zadaniowe. Jest problem i ten problem należy jakoś rozwiązać. A dla przeciwwagi na wojnie prawie każdy problem rozwiązuje się dużo prościej niż w tym normalnym życiu. Ale chyba cierpimy na ten sam syndrom, defekt mężczyzn polegający na niezdolności rozmawiania o uczuciach. A każdy z nas tę wojnę przeżywał po cichu na swój sposób. Nikt też nie chciał okazywać słabości… chyba też nie mógł.

Realna pomoc

W międzyczasie podejmuję decyzję o zorganizowaniu nie do końca legalnej zbiórki z wykorzystaniem swojego Facebooka i YouTube’a w celu zakupu sprzętu, który pomoże zabijać Rosjan. Tak, dokładnie tak zaanonsowałem swoją zbiórkę, z czego nie ukrywam jestem psychopatycznie dumny. Bo tego życzę Rosjanom. Śmierci i płaczu matek i dzieci. Bólu, krzywdy. I nie, nie tylko tym co napadli Ukrainę. Tym zwykłym mieszkającym w Moskwie i prowincjonalnych miasteczkach. Wszystkim. Gdy mówiłem, że stałem się uczestnikiem tej wojny miałem na myśli to co nie raz sam powtarzałem: „Wojna jest w głowach”. Ta wojna zaczęła być w mojej głowie. Wypełniająca szczera i nieludzka nienawiść do drugiego człowieka. To nie jest nic dobrego. To straszny mechanizm, który poznawałem przez lata na innych osobach dotkniętych przemocą. Poznawałem, aby w końcu, a chuj zajebię patosem, sparafrazuję…: „spojrzałem zbyt głęboko w otchłań”.

Ale wracając… nadal gram w ciemno… mam słabe karty i nie wiem czy, określmy tak, moi subskrybenci i obserwujący będą chętni rzucić, osobie o niezbyt potwierdzonej opinii i renomie, jakiekolwiek pieniądze. Ale próbuję, nic nie tracę. Po krótkiej, acz niezwykle intensywnej przygodzie w Browarach z Kubą i Kiragą i spalonym blancie następnego dnia z Kiragą zasiadamy do mojego bolida, wpakujemy cztery osoby podrzucone przez zbór protestancki do ewakuacji i ruszamy do Krakowa gdzie spędzę w wynajmowanej przez Kiragę, dosłownie, norze kolejne, bodajże, cztery dni. I doznam szoku. Spoglądam co kilka godzin na konto bankowe i revoluta. Tysiąc złotych, dwa, dziesięć, dwadzieścia… o kurwa… ruszam wszelkie znane mi kontakty, na lekarstwa, na termowizję, na drony, na wszystko… próbuję przeprać VAT na wszystko przez jakąś fundację, ale okazuje się, że to nie jest takie proste i rezygnuję z tego pomysłu. Przeróżni ludzie w przeróżny sposób pomagają. Udaję mi się kupić więcej niż sobie mogłem jeszcze tydzień wcześniej wymarzyć. Ale tę historię pewnie część z Was zna… dwa termowizory o zasięgu ponad trzech kilometrów, każdy o wartości dziesięciu tysięcy złotych. O kurwa… tego się nie spodziewałem. Z pomocą ekipy z Red Noses również zaangażowanej aktywnie w pomaganie, która to użyczyła mi w swoim magazyno-biurze miejsce do działania udaje mi się zapakować swojego całkiem sporego, vanowatego bolida pod sam sufit. I to wszystko w kilka dni. Jestem pod wrażeniem. Pierwszy raz moja przeszło dziesięcioletnia, wyrywkowa, reporterska aktywność w mediach społecznościowych przyniesie komukolwiek realną korzyść…

Ruszam z powrotem z dwójką nowych znajomych z Warszawy. Noc przesypiam za granicą w aucie tak, żeby mieć absolutną pewność, że nikt ot tak nie dostanie się do przewożonych rzeczy. We Lwowie zgarniamy Wojtka i śmigamy na Kijów. Bodajże dwukrotnie na blokpostach doświadczę delikatnych prób wymuszenia od mnie jakiejś formy łapówki w postaci oddania czegoś z przewożonego sprzętu. Objeżdżając obszar walk między Makarowem i Stojanką dojeżdżamy do rogatek stolicy około godziny po rozpoczęciu się godziny policyjnej. Zabraknie nam dosłownie kilkunastu kilometrów do mieszkania… żołnierze w swoim twardym i nieprzyjemnym stylu nie wpuszczą nas, Wojtek ze znajomymi wrócą do Białej Cerkwii szukać hotelu w nocy, a ja ponownie zdecyduję się przespać w aucie wraz z paczkami. W nocy wybudzą mnie szczekające psy i jeden wybuch. Wot, nic specjalnego. Chujowa to była noc.

Ostatecznie o świcie niewyspany i zmęczony dojeżdżam do Jegora. Zaskoczony przywita mnie po chwili dodając pytająco czemu się do niego nie odezwałem, że przecież nagrał mi wiadomość. I miał rację. Była to jedyna przed i jedyna po wiadomość, której nie odsłuchałem w krótkim odstępie czasu. Nie chcę pisać wprost, z oczywistych powodów zostawiam do domyślenia się… ale gdybym odsłuchał to bym wjechał wtedy do Kijowa. A wiem to, bo później zdarzy mi się to sprawdzić i faktycznie wjadę bez większych trudności.

Jegor woła ludzi ze schronu, wypakowujemy jedną za drugą paczki, pomiędzy nimi ostrożnie wygrzebuję owinięte czarnym streczem niewielkie pudełeczka z dronem i termowizją i odkładam na bok z wyraźną adnotacją, aby obnosić się ostrożnie z nimi. Po wszystkim robimy zdjęcia na dowód dostarczenia paczek. Na Ukrainie praktycznie zawsze się tak robi w celu uwiarygodnienia prawdziwości przekazania danych rzeczy. Że nikt nic nie ukradł, nie „pożyczył”, że wszystko zostało rozliczone zgodnie z pierwotnymi deklaracjami. Zaczynam czuć chyba trochę chora i kojącą, ale pozbawioną szczęścia i radości ulgę. Czasem się zastanawiam czy to nie przedgórze depresji. Kolejna misja wykonana, nie zawiodłem innych i siebie. Całe życie mam wrażenie, że muszę coś komuś udowadniać. Z pośrednią i bezpośrednią pomocą wielu osób udało się. Dotrzymałem słowa, że „spróbuję” i „postaram się”. Szczerze? Nie wierzyłem, że się to tak uda. Czy w skali trwającej wojny realnie coś zmieniłem? Nie, kurwa, serio nie, i nie chodzi o skromność, takich dronów i termowizorów poszły ogromne ilości na Ukrainę. Ale… czy dostarczony sprzęt pomógł w zabiciu kilku agresorów? Nie wiem. Mam nadzieję, przecież po to to zrobiłem. Może zabrzmi to groteskowo, ale ogromne znaczenie dla mnie miało to, że mogłem bez wewnętrznego wstydu spojrzeć Jegorowi w oczy. Wiele osób tego nigdy nie zrozumie, ale gdy się na każdym kroku relatywizuje i okłamuje i siebie i innych to ciężko pojąć czym jest duma. A kiedyś, za wiele lat, pewnego dnia poza dumą niewiele mi pewnie pozostanie.

Nie mam siły zbytnio nawet rozmawiać. Piszę do Wiktorii, aby wyskoczyła otworzyć magazyn, po czym jadę do niej te 500m, a w zasadzie też do siebie, wszak jesteśmy sąsiadami.  Zrzucam kilkanaście sporej wielkości paczek, głównie pieluch dla dorosłych i środków pielęgnacyjnych, których wtedy w Kijowie strasznie brakuje. W pierwszej chwili nie rozumiem jej reakcji, cieszy się tak samo jak poprzednio gdy przywiozłem skromne dosłownie kilkanaście produktów. Albo przynajmniej tak dobrze przed mną udaje. Nie ma to żadnego znaczenia. Podobnie jak 15 minut wcześniej u Jegora tak i teraz najważniejsze było dla mnie to, że nie czułem potrzeby przepraszać „że tak mało”. Przepełniony satysfakcją zaparkowałem auto idealnie pod klatką mając do wyboru prawie, że wszystkie miejsca zwolnione przez uciekających w pierwszych dniach wojny mieszkańców. Zabieram swoje rzeczy, wklikuję bolce od drzwi do klatki, 3-6-8, wchodzę na trzecie piętro, otwieram drzwi, pora iść spać…

Wieczorem z Wojtkiem odwiedzę na spokojnie Jegora. Zazwyczaj wpadałem do niego w okolicy godziny policyjnej kiedy robiło się już znacznie spokojniej. Co do zasady unikaliśmy poruszania się po zmroku jeśli nie mieliśmy do tego w miarę dobrego powodu. Dodatkową atrakcją były powroty do siebie między blokami wzniecające minimalne dawki adrenaliny – a nuż ktoś nas zobaczy, zadzwoni po policję, a może trafimy na wojsko… nigdy to się nie zdarzyło, ale ryzyko mimo, że relatywnie niewielkie, jednak istniało.

Poznam Vitalika. Nie wiem jak i kiedy poznali się z Jegorem. W moich oczach na wielu płaszczyznach będzie przeciwieństwem Jegora. Średniego wzrostu, mocno po 30stcę, może i po 40stcę, chaotycznie zarośnięty z wyraźnie przebijającą się siwizną. Nie lubię oceniać ludzi po twarzy mimo, że wiem, iż jak bardzo niesprawiedliwe by to nie było jest to bardzo często skuteczny mechanizm. A Vitalik ma przyjemną twarz i bezdyskusyjnie bystre spojrzenie. Nie szasta emocjami w swoich wypowiedziach. Błyskawicznie zdaję sobie sprawę z tego, że musi wiedzieć coś więcej, i też że potrafi dostrzegać więcej od przeciętnej osoby. Nie, żeby Jegor tych cech nie posiadał, w żadnym wypadku, ale Vitalik nie ma w sobie tej rwanej, groźnej na wojnie naleciałości, w postaci naiwności. Nie raz będzie tonował Jegora w jego ocenach i sądach. Nigdy kłótliwie, zawsze ma to formę opanowanego wyjaśnienia. Nierzadko będę żałował, że mój rosyjski nie będzie pozwalał na swobodne wyłapywanie każdego zawoalowanego żartu, który rzuci.

Kolejną cechą Vitalika, która bardzo dobitnie wyróżnia go na tle większości ludzi jest zdolność na poziomie świadomym zrozumienia, że braki językowe obcokrajowca nie są oznaką jakiejś formy upośledzenia czy zdziecinnienia. Już śpieszę z wyjaśnieniem. Nawet jeśli ktoś w początkowej fazie rozmowy jest w stanie zaakceptować moje wybrakowanie lingwistyczne, o tyle im dalej w las tym zazwyczaj jest gorzej. Szybko pojawia się znużenie i zmęczenie rozmową, zdawkowe odpowiedzi na pytania, ewidentna niechęć kontynuowania polemiki. Jasne, może to mieć bardzo różne przyczyny, włącznie ze stricte charakterologicznymi. Ale z pewnością znaczna część wynika z problemów w komunikacji na wyższych poziomach dyskusji. A stawiam taką tezę w oparciu nie tylko o moje doświadczenia. I jest to strasznie irytujące kiedy ktoś traktuje cię jak dziecko tylko z powodu niezdolności do klarownego wyrażenia swoich myśli w danych języku.

A więc… Vitalik doskonale brał to pod uwagę. Jeśli czegoś nie zrozumiał – dopytywał, uważnie słuchał, aby złapać precyzyjnie cel danego pytania. Następnie gdy już wszystko stawało się dla niego jasne udzielał na ile potrafił konkretnych odpowiedzi. Jeśli coś było dla mnie niejasne ponawiał w inny sposób. Mówiąc kolokwialnie – nie traktował mnie jak debila. A wiedziałem, że to dla niego był pewien wysiłek. Nie mówię źle po rosyjsku, ale niestety na pewnym, dosyć definiowalnym szczeblu wyrafinowanej rozmowy, zauważalnie mam trudności w wypowiadaniu się.

Nie rzucał słów na wiatr. Jeśli coś mógł załatwić to załatwiał. Jeśli nie mógł… to mówił, że nie może. Jego porady chyba zawsze okazywały się zasadne. Po prostu… twardo stąpał po ziemi. Do wojny był czymś a la konsultantem łamane analitykiem biznesowym. Pomagał wprowadzać ukraińskie firmy na rynki europejskie, dostosowywał je do wymogów i standardów unijnych, koordynował spełnianie norm. Jego zadaniem była także bardziej pragmatyczna optymalizacja prowadzonych działalności. A w trakcie wojny? Stał się wolontariuszem wojennym pośrednicząc w kontaktach z wojskiem, a przynajmniej z tymi ludźmi, których sam osobiście znał. A to tylko pokazuje jak ważne na wojnie są kontakty. Gdy dowództwo o Tobie zapomni to właśnie takie specyficzne znajomości mogą Ci, czasem nawet, uratować życie.

Siedzimy u Jegora. Pojawiają się luźniejsze tematy jak chociażby posiadany przez Jegora dom na Malcie. Tak, dom na Malcie. Od pewnego czasu zamierzał przeprowadzić się tam na stałe i wyprowadzić się raz na zawsze z Ukrainy. Prowadzone przez niego od 2011 roku studio taneczne planował, chyba w zasadzie nadal planuje, oddać swoim, żyjącym w Żytomierzu, rodzicom. Gdy będzie chciał mi pokazać zdjęcia owego domu śmiejąc się odmówię, że zobaczę dopiero jak przyjadę, a póki nie zobaczę to nie uwierzę. Pisałem już, że żarty z mojej „niedowiary” przewijały się niejednokrotnie. Swoją drogą to też moja pryncypialna zasada podróży, aby nie oglądać zdjęć, lubię być zaskakiwany. I negatywnie, i pozytywnie. Ale Wojtek zdjęcia ogląda, przytakuje i z wrodzoną szczerością mówi, że dom robi wrażenie. Mam nadzieję, że mówił prawdę, w końcu czeka tam na mnie przegrany zakład z wędkowaniem…

Pytamy go o dalsze plany na Malcie. Nie wierzę, że taki człowiek jak Jegor może stwierdzić, że już zrobił wszystko w życiu co chciał i spędzi jego resztę na malutkiej, śródziemnomorskiej wyspie. Kompletnie to do niego nie pasuje. Można być zmęczonym i chcieć odpocząć. Ale potem przecież wraca ta sama samcza wola, aby coś jedna zmienić, coś jednak zrobić. Odpowiada w swoim wizjonerskim stylu. Chce stworzyć minigry questy-zagadki polegające na szukaniu porozrzucanych artefaktów, chce wrócić do przeprowadzania pokazów fireshow, chce dalej zajmować się filmowaniem i montowaniem, chce prowadzić programy ekologiczne w tym, jak to określił, organizować turystykę ekologiczną czyli między innymi serwowanie potraw wegańskich przemieszanych chociażby zajęciami z jogi. Szanuję go za to, nie ma dwudziestu lat, a nadal ma w sobie trochę tej dziecięcej iskry.

A iskry zdecydowanie mu nie brakuje. Brał udział w wyścigach samochodowych z których doświadczenie procentuje, czego nie raz byłem świadkiem, przy dosyć brawurowych slalomach wokoło betonowych blokad i zapór przeciwczołgowych. Oj rajdów po Kijowie brakuje mi…

Oprócz fajek zostawię mu wtedy połóweczkę jakieś lepszej polskiej wódki. Może mało ambitnie, ale w świecie trwającej prohibicji nie jest to wcale taki zły prezent. Po drugie przemycanie alkoholu z Polski na Ukrainę jest zabawne per se. Odłoży ją na bok deklarując: „Wypijemy ją razem za zwycięstwo! Będzie czekać na Ciebie.” Zasadniczo Jegor podchodzi w czasie wojny bardzo ostrożnie do alkoholu. Kilka razy czegoś się napijemy, ale ani razu nie będę go widział nawet trochę pijanego. Trzyma dyscyplinę, tym bardziej, że jest zawsze pod telefonem. Nawet kiedy idzie przespać się te kilka godzin do swojego małego kantorka z konsolą i leżanką załadowanego prawie, że każdego razu innymi przedmiotami jest czujny, bo ciągle ktoś coś od niego chce. W takich warunkach nie może być pijany.

Zestresowane wojną społeczeństwo bywa nerwowe. Przybywa osób, które nie dają sobie rady z przeciągającym się napięciem, a są i tacy, którzy i do wybuchu wojny nie byli najzdrowsi psychicznie. Pamiętam jak śmigaliśmy pickupem Jegora odwieźć jednego z ochotników do punktu dla nich przeznaczonego. Tak przy okazji w pewnym momencie Jegor też mocno angażował się w pomoc takim ochotnikom – przepytywał skąd są, co potrafią, koordynował weryfikację z Służbą Bezpieczeństwa, pomagał w kwestiach formalnych kiedy utykali na granicy. Raz nawet mi się zdarzyło symbolicznie pomóc kiedy trafiliśmy na włóczącego się już od koło tygodnia Francuza posługującego się, a jakżeby inaczej, tylko językiem francuskim. Udało mi się szybko przelecieć znajomych i fartownie podkleić do rozmowy znajomą z czasów wokoło libańskich. I tak sobie gadaliśmy w czwórkę między francuskim, polskim i rosyjskim. Wracając, na jednym z blokpostów objeżdżając betonowe bloki nagle znikąd pojawił się gość na hulajnodze elektrycznej. Śmignął bokiem, Jegor go nie miał chyba nawet prawa zauważyć, tym bardziej, że blokpost to jest bardzo złe i niekomfortowe miejsce do wyprzedzania czymkolwiek w jakikolwiek sposób. I gdzieś się tam obtarli. Nagle typ zaczyna w furii walić zaciśniętą pięścią w auto, po czym najzwyczajniej w świecie odjeżdża. Jegor po początkowym szoku dogonił delikwenta i próbował, tu zaskoczenie, wpierw, jak na sytuację, powiem dosyć spokojnie wyjaśnić, że błąd był jednak po stronie kierującego hulajnogą. Ewidentnie coś nie tak było z głową naszego nowego bohatera, który znowu stwierdził, że pojedzie sobie dalej uznając, że nic tu po nim. Jegor znowu go wyprzedzi co zacznie przypominać marnej jakości kreskówkę. Zajedzie do stojących przy drodze wojskowych i poprosi ich aby coś „zrobili” z owym gościem. Faktycznie zatrzymają go, ten znowu będzie w szale machał łapami na lewo i prawo, darł ryja, wyzywał Jegora od „donieckich”, od „faszystów”, pewnie z powodu używanego przez Jegora języka rosyjskiego. Jegor wtedy nie wytrzyma i wypierdoli mu solidnego, myślę, że całkiem poprawnego technicznie, lewego prostego. Dopiero wtedy, widząc brak jakiejkolwiek reakcji u żołnierzy zamknie ryj i się uciszy. W końcu odjedzie, a żołnierze tylko podsumują całe zajście: „A co mieliśmy z nim zrobić? Widać, że jakiś jebnięty, on pewnie nie dojedzie nawet do Obołonia… cóż… gwiazda szuka swojego bohatera…”

Tego samego dnia spędzając pewien czas w magazynie Caritasu na Dworcu Głównym Jegor nagle ucieknie mi z pola widzenia. Wróci po około godzinie. Wtedy opowie historię, że Serioże policja zatrzymała na jednym z blokpostów i gdy okazało się, że nie ma prawa jazdy stwierdzili, że w takim wypadku rekwirują, to jest kradną, auto. Paradoksalnie nawet jakieś całkiem tanie, może zakładali, że nikt się nie będzie szarpał w czasie wojny z policją o niedrogą furę. Jegor zgarnął znajdującego się akurat wtedy przypadkiem z nim człowieka ze Służby Bezpieczeństwa i pojechali błyskawicznie do miejsca zdarzenia. Zajechali naprzeciw drogę policjantom już odjeżdżającym nową zdobyczą. Po niedługiej awanturze udało się auto odzyskać, a policjanci kilka dni później zostali ponoć aresztowani… szczęśliwie, nie przesadzam, obyło się bez strzelaniny.

Cóż… Jegor miał więcej historii. Pewnego dnia wpadnę do niego i od razu pochwali mi się: „Patrz co mi stary debil zrobił!” pokazując na wgnieciony bok auta. Prowokacyjnie spytam z czyjej winy to nastąpiło… „Bo wiesz Jegor… jeździsz non stop na czerwonym świetle z migającą lampką wewnątrz auta… no ryzyko jest”. Odpowie: „No nie, tym razem jechałem na zielonym i stary dziad z podporządkowanej we mnie wjechał!”. Ironia losu, łamiesz regularnie przepisy ruchu drogowego, a zaliczasz stłuczkę akurat kiedy jechałeś poprawnie. Nie, żebym krytykował. Potrafiłem przy policji pojechać na czerwonym, tak samo miałem w poważaniu wszelkie zasady regulujące przemieszczanie się po mieście. Abstrahując rzecz jasna od blokpostów na których każdy z nas zachowywał się adekwatnie i zgodnie z narzuconymi zasadami.

Natomiast w życiu Jegora pojawią się też postacie pozytywne, nietuzinkowe i sumarycznie często dosyć niespodziewane. Mimo, że wojna przyzwyczaja nas, że przewijają się ciągle coraz to „różniejsze” i dziwniejsze osoby to jednak nigdy nie można było tracić czujności, bo nikt z nas nie wiedział z kim mamy do czynienia. Można się było przeliczyć w obie strony. Pewnego razu do Jegora napisze Paul z Nowego Jorku. Podpyta go, o to jak Jegor działa, co robi, kim jest… Jegor trochę od niechcenia udzielił mu odpowiedzi i ku jego zaskoczeniu otrzymał przelew na 1000 dolarów. Paul poprosił, aby Jegor dokumentował pomoc jaką zapewni i jeśli wszystko będzie w porządku ponownie mu wyśle kolejne 1000 dolarów. Delikatnie mówiąc całość sprawiało wrażenie względnie nieszablonowej współpracy. Na czas mojego pobytu Jegor otrzyma od Paula jeszcze dwa razy po 1000 dolarów. Za drugim razem Amerykanin już nie będzie prosił o szczegółową dokumentację. Po prostu mu zaufa.

Innym razem w życiu Jegora pojawi się emerytowany, poważnie chory generał, bodajże, brygady ze Stanów Zjednoczonych – Bucz. Postać, z mojej perspektywy, dosyć tajemnicza. Mimo, że Jegor chciał abyśmy się poznali nasze losy dziwnym trafem się nie przetną i nie będę miał okazji zobaczyć na własne oczy Bucza. W pierwszym rzucie Bucz zaproponuje Jegorowi kilkanaście ton z zaopatrzeniem oczekujące w Polsce do wysłania na Ukrainę. A zaproponuje Jegorowi gdyż będzie pierwszym, który potraktuje go potencjalnie poważnie. Ta sama łatwowierność, która nie raz marnowała cenny czas potrafiła procentować w najmniej oczekiwanych sytuacjach. To właśnie była ta fascynująca część osobowości Jegora – zdolność do wyłuskiwania tak i ludzkich perełek jak i totalnie bezużytecznych jednostek. I rzeczywiście… ta pomoc, kilkanaście ton, dotarła. Bucz wszystko obserwował i jasno postawił sprawę: „Ja robię krok, Ty robisz krok i w ten sposób działamy”. Szukał kogoś wiarygodnego komu może zaufać, kto go nie oszuka lub nie okradnie, kogoś kto wszystko będzie rzetelnie dokumentował. Tą osobą stał się dla niego Jegor. Nie znam dokładnych szczegółów, ale wiem, że ich symbioza będzie dalej trwać. Z pewną obopólną korzyścią, bo Bucz czuł, że to co robi ma sens i implikuje namacalne skutki, a Jegor… Jegor otrzymywał pomoc, którą mógł dalej dystrybuować. Po jednej stronie ego, po drugiej realizacja materialnych potrzeb.

Ale dla przeciwwagi któregoś razu poznam u Jegora w schronie starszego, niewielkiego Gruzina. Widziałem go już wcześniej na dworcu, nikt z nim nie chciał rozmawiać. I ponownie… to Jegor był pierwszym, który na niego zwrócił realną uwagę i zaoferował wsparcie. Jegor będzie się nim przez krótka chwilę zachwycał, że Gruzin, że chce pomagać, że wszyscy mieli na niego wyjebane, ze chce jechać z busem na front wokół oblężonego Czernihowa. Ja spokojniej do tego podszedłem. Podpytałem go o jego losy i wyszło, że w początkach ’90 walczył u boku nacjonalistów od Gamsachurdii w gruzińskiej wojnie domowej. Kilka lat później wylądował na Ukrainie z która się związał na stałe. Dosłownie dwa czy trzy dni później Jegor do mnie rzuci: „Pamiętasz tego Gruzina…?” – „No ta… co z nim?” – „Wyrzuciliśmy go, tylko ciągle coś chciał, nic nie pomagał, nic nie zrobił, załatwiliśmy busa, produkty, a ten, żeby jeszcze zatankować i jechać… pasożyt jeden!”.

Koniec przygody

Nie mam zielonego pojęcia ile czasu spędziłem razem z Jegorem. Jestem w pełni świadomy, że ten reportaż to zbiór chaotycznych opowieści i przemyśleń tylko częściowo opisany chronologicznie. Dzisiaj już nie pamiętam kiedy co dokładnie usłyszałem. Mam w pamięci tylko zarys tych opowieści i rozproszone notatki zapisywane w różnych okresach czasu.

Ostatecznie Jegor nie poszedł do wojska mimo, że kilka razy udawał się na nocne „polowania”. Uznał, że będzie znacznie bardziej przydatny koordynując tak pomoc humanitarną jak i pomniejsze w skali wojny dostawy dla wojska. Z małego, anonimowego wolontariusza stał się całkiem ważną personą kijowskiej układanki. Gdy Rosjanie opuścili front kijowski i czernihowski logistyka stała się zdecydowanie trudniejsza – transporty trzeba kierować nie na odległość 10 – 100 kilometrów tylko do Mikołajewa, Zaporoża, Kramatorska i Charkowa – wszędzie ponad 500km. Pogłębiające się problemy z ropą i benzyną tylko komplikują i tak już ciężką sytuację.

Zacznie też prowadzić na wojskowym poligonie szkolenia z używania dronów.

Gdy z Raimondem będziemy jechali do Charkowa i poproszę go o dwie kamizelki kuloodporne już na następny dzień był w stanie z Vitalikiem je załatwić. Vitalik swoją drogą użyczy nam w Charkowie bardzo cenny kontakt do specjalnego oddziału policji walczącego często za liniami wroga.

Już po moim powrocie Kuba zawiezie Jegorowi ponad 3500 dolarów z zebranych środków w ramach ostatniej zbiórki. Swoją drogą Kuba dotrzyma danego słowa i wpłaci z własnej kieszeni 1300zł.

Gdy utkniemy z Kubą w Klawdijewie na noc i nie będzie z nami kontaktu Jegor autentycznie będzie się martwił o nas. Nie zliczę ile razy „stołowałem” się u niego w schronie. Tu śniadanie, tu obiad, tu kolacja, zazwyczaj to się po prostu działo, czasem nawet odmawiałem, może kilka razy wpadłem lub wpadliśmy faktycznie głodni z nadzieją, że będzie okazja zjeść coś dobrego. Zawsze była.

Gdy pod koniec wyjazdu dojedziemy z Raimondem i Julią już po zmroku do Czernihowa pozbawieni miejsca do spania, bo okaże się, że hotel, który sobie upatrzyliśmy został zrównany przez Rosjan, napiszę do Jegora czy może byłby w stanie jakoś nam pomóc, bo nocleg w aucie może zły nie jest, ale nie chcemy prowokować bezsensownie losu w czasie godziny policyjnej. Minie może pół godziny kiedy zadzwoni do mnie nieznany numer z informacją gdzie mamy się udać. Warunki może i były polowe, ale wszystko mieliśmy zapewnione na kolejne dwie noce.

Ostatniego wieczora przed powrotem wpadniemy z Raimondem już w zasadzie tak pożegnalnie. On i wszyscy schronownicy podpiszą mi się jeszcze na fladze i zjemy jeden z najlepszych posiłków tych dwóch miesięcy – ziemniaki, gulasz, rewelacyjna sałatka, barszcz… serio, nic lepszego nie miałem w ustach od kiedy wyjechałem z Polski 24 lutego. W schronie zawsze byłem traktowany jako specjalny gość, ktoś komu należy okazać wszelką możliwą pomoc. W zasadzie to nie wiem czy ja tam byłem nadal gościem…

Ale… ja już wtedy będę myślami gdzie indziej. Jedną nogą tutaj, drugą sam nie wiedziałem gdzie… rozbity, przygnębiony, niepewny co dalej ze sobą zrobić. Emocjonalnie wypatroszony. Totalnie przebodźcowany i apatyczny. Żegnałem się z światem z którym w patologiczny sposób zżyłem się.

Zanim opuszczę i Kijów i Ukrainę Jegor weźmie mnie na bok. Dumny z siebie wręczy mi nóż. Naturalnie spytam, dlaczego i czy jest w nim coś specjalnego. Odpowie; ja dopytam; a on powie, że muszę mu zaufać. Wyboru nie mam, bo historii tego noża i tak nie będę w stanie ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. A ja mogę napisać tylko tyle, że czeczeńskich jeńców na tej wojnie raczej nie ma… nieprzypadkowo. Gdy Raimondo usłyszy opowieść otworzy tylko szeroko oczy. I będzie miał rację, że to wyjątkowa oznaka szacunku. Szczerze? Nie wiem czy kiedyś wcześniej otrzymałem coś równie, w swoim specyficznym wymiarze, cennego.

Nigdy Jegora nie spytam o rodzinę. Nie wiem dlaczego. Może nie chciałem wiedzieć? Nie powiedziałbym, że był to temat tabu, ale jakoś tak unikaliśmy go skupiając się na wojnie i na każdym kolejnym dniu za dniem. Dziwne, bo przecież nawet tak dla zabicia czasu ileż to razy na stopie pytałem kierowców o ich żony, dzieci…

Bardzo mało zdjęć zrobiłem Jegorowi, jakoś tak zawsze wychodziło, że skupiałem się na rozmowie, na kolejnych opowieściach i aparat nie niepokojony raz za razem leżał gdzieś z boku.

Wszystko ma swój początek i wszystko ma swój koniec. Obiecałem wrócić na zwycięstwo. Jak bardzo wykrwawiona i obolała Ukraina by nie wyszła z tej wojny nie widzę innej możliwości. Tylko peremoha. W swojej firmie po cichu ogłosiłem komu trzeba, że moment, w którym wojna się skończy będzie momentem, w którym na kilka dni znikam. Gdzieś już pisałem, że słowo ma u mnie dużą wartość. Nie wiem jaki będzie epilog. Epilog, który trwa. Bo ja wróciłem, ale Jegor nadal działa na miejscu…

Epilog