Idylla w krainie mroku

Prolog

Artiom mieszka po drugiej stronie, Klawdijewo-Tarasowe, niewielka miejscowość między Buczą, a Borodianką pod rosyjską kontrolą, podjeżdża na rosyjski blokpost, uzgadnia godzinę kiedy będzie jechać niewielki konwój humanitarny złożony z kilku aut. Auta będą jechać powoli z włączonymi światłami awaryjnymi i będą obłożone białymi płótnami. Po wstępnej zgodzie Rosjan przejeżdża przez ziemię niczyją do ukraińskiego blokpostu i załatwia to samo. Strona rosyjska i ukraińska wzajemnie nie utrzymują kontaktu, są to de facto dwa oddzielne, oddolnie realizowane porozumienia, o których pojęcia nie mają wyżsi oficerowie każdej ze stron. Dosłownie wszystko może pójść nie tak.

Słucham siedząc w niewielkiej kawiarence na Padołie (ukr. Podil), jednej z niewielu otwartych w tej starej dzielnicy Kijowa. Patrzę w ziemię, myślę sobie: “No kurwa mają jaja, to robi wrażenie.”

Pada pytanie czy chcę dołączyć. Milczę kilka długich sekund. Znowu powiem coś czego nie powinienem. A u mnie słowo ma dużą wartość, nie zawsze się udaję, ale staram się aby za słowami szły czyny. Rzadko się zdarza abym nie dotrzymał obietnicy, bardzo rzadko. Odpowiadam:

“Tak, na 90-95 procent jadę.”

Rozmawiam dalej z Maksimem. Gra w teatrze, widziałem ich próbę – trening. Całkiem imponująco wyglądały te, chyba, mogę się mylić, improwizacje. Bierze w niej udział także Aleksander, był już z Maksimem po drugiej stronie. Do tej pory próbował dwa razy, raz się nie udało z powodu trwających walk. Obszar w rejonie Makarowa i Borodianki jest kluczowy i dla Rosjan z powodu linii zaopatrzenia wiodących ze Strefy Czarnobylskiej, i dla Ukraińców gdyż dalsze postępy na południe wiązałyby się z przerwaniem szlaków komunikacyjnych do Kijowa. Więc obie strony rzuciły tam relatywnie, jak na skalę tej wojny, ogromne siły. Jest realne prawdopodobieństwo, że nawet 10-15% wszystkich żołnierzy toczy tam walki.

Artiom zorganizował ponoć w ten sposób już około dziesięciu transportów. Poznam go, jeśli w ogóle, dopiero w pobliżu frontu, zna okoliczne drogi i poprowadzi objeżdżając na ile to możliwe niebezpieczne strefy, rejony częstych walk i dyslokacji wojsk. Maksim wychodzi na fajkę, młody chłopak, niewysoki, 23 lata, lubi sobie zapalić trawę, nie wygląda na twardziela, raczej ten typ artystycznej duszy. Pytam go ordynarnie wprost:

– Wyglądasz na kogoś, kto może ciężko znosić takie przygody, jak sobie dajesz radę?

Wliczam w ryzyko, że się obrazi, to nie jest coś co mężczyzna chciałby od kogokolwiek usłyszeć. Ale potrzebuję go sprawdzić przed podjęciem decyzji. Zaciąga się i spokojnie odpowiada:

– Też tak myślałem. Ale im bliżej frontu się znajdowałem tym spokojniejszy byłem.

Sporo o tym będziemy rozmawiać kolejnego wieczora. Może to efekt pragmatyzmu, takiego, wiecie… ewolucyjnego? Brak chaotycznego i nielogicznego zachowania daje największą szansę na przeżycie. Ludzie rożnie reagują w obliczu silnego stresu i zagrożenia. Jedni wpadają w panikę i histeryzują, inni doświadczają euforycznego stanu nieśmiertelności, inni ze spokojem analizują i próbują podejmować optymalne decyzje.

Nie ma innej możliwości udzielenia sobie odpowiedzi na pytanie jak sami byśmy zareagowali aniżeli zmierzenie się twarzą w twarz z własnymi demonami. Nie oszukujcie się i nie dajcie się oszukać bajkopisarzom. Dopóki nie znajdziecie się w takiej sytuacji dopóty nie będziecie wiedzieli jak się zachowacie. To nie jest tak, że można to zbadać na psychoteście.

Gdy pierwszy raz zajechał na rosyjski punkt kontrolny zatrzymało ich czterech młodych Rosjan i jeden Czeczen. Ewidentnie ci młodzi to byli poborowi. Czeczen ponoć nie był miły. Podczas wcześniejszych konwojów Rosjanie ukradli co lepsze telefony i pojedyncze paczki z żywnością. Na tyle mało, aby nie zniechęcić kolejnych śmiałków, a na tyle dużo aby jednak na tym skorzystać. Prawa wojny, nic nowego.

Niektórzy Rosjanie sami mówili, że chcą już wracać. Ba, podpowiadali gdzie są kobiety w ciąży i sugerowali aby im też dostarczyć pomoc.

Wieczorem na ostatnim piętrze kijowskiej kamienicy popijamy wino. Patrzę na Maksyma, wybijam z rytmu rozmowę:

– Wiesz, że przekroczyłeś punkt bez powrotu? Już nigdy doświadczenie adrenaliny nie będzie takie samo dla Ciebie. Będziesz chciał wracać i powtarzać. Ja myślałem, że już nigdy nie wrócę do wojnę, miałem lecieć 17 kwietnia do Karabachu, przesiadka w Kijowie, ale to miała być namiastka, echo przeszłości. A widzisz, wybuchła wojna na Ukrainie i gdzie jestem?

Zrozumie to w przyszłości. To uczucie pojawia się od czasu do czasu, nadchodzi znienacka, chora potrzeba przeżywania silnych emocji i potem doświadczania ukojenia gdy znowu się wraca żywym i zdrowym. Sinusoida hormonalna. Niektórzy potrzebują tego doświadczać regularnie, zazwyczaj jest to już wtedy równia pochyła w jednym kierunku. Taka sama jak z alkoholem czy innymi ciężkimi używkami. Tak samo wyniszcza człowieka i spycha w odmęty depresji.

Jest też druga grupa ludzi. Ta, która nie wytrzymuje presji. Takim ludziom w obliczu bezpośredniego zagrożenia psychika się załamuje, szukają jak najszybszej ucieczki. Zasadniczo powinniśmy też odróżnić szybki i nagły skok adrenaliny, na przykład w przypadku niespodziewanego ostrzału od narastającego, budującego się napięcia wraz z pełni świadomym zbliżaniem się w strefę niebezpieczeństwa. Przedłużający stres potrafi być bardziej wyniszczający od chwilowej traumy. Maksim opowiada, że podczas jego drugiego, udanego, wyjazdu po nocy spędzonej w odległości około 20-30 kilometrów od linii walk jeden z członków ekipy wypakował z auta wiezione rzeczy, powiedział: “Nie rozumiem po co ryzykuję swoje życie dla nieznanych mi osób?! Mam żonę, dzieci!” i wrócił. Uszanowali jego decyzje, miał do niej pełne prawo. Maksim dodał, że lepiej, że podjął tę decyzję wcześniej niż później. Stres od każdego z osobna rezonuje po wszystkich pozostałych członkach konwoju. Gdy jest go niewspółmiernie za dużo nietrudno o kolektywne załamanie psychiczne.

Dopytuję o wszelakie informacje, detale trasy, chce wiedzieć ile to tylko możliwe. Nie będę mógł wziąć swojego telefonu, muszę spróbować wymazać siebie choć odrobinę z internetu tak aby nie dać podejrzeń Rosjanom. Nie daj boże zabrać ze sobą jakiekolwiek dowody mogące mnie skazać na śmierć. Wiem, że nie jestem dla nich anonimowy po przesłuchaniu w Ługańsku w 2015 roku, pamiętam jak to się odbiło czkawką gdy wjeżdżałem do Rosji bodajże w 2018 roku…

Słyszymy od Maksima, iż w docelowej miejscowości są problemy. Lokalna władza sprzedaje otrzymane produkty, a cerkiew zachowuje je tylko dla „swoich”. Nie ma obecnie możliwości aby zrobić z tym porządek… jedyny sposób to spróbować rozdać pomoc bardziej bezpośrednio unikając szkodliwych pośredników. W drugą stronę zabierane są osoby chętne uciec. Front stoi, oddzielił miejscowych od “Ukrainy”, handel stoi, sklepy pozamykane, nie ma pracy, żyją między młotem i kowadłem w złudzeniu, że to się niedługo skończy. Mimo, że dokładnie ta miejscowość obecnie nie doświadcza walk to znajduje się bardzo blisko zaognionych punktów. Historie z Irpienia, Buczy czy Mariupola muszą działać na wyobraźnie. Podejrzewamy, że nie będzie brakować kolejnych uchodźców.

W niedzielę otrzymuję informację, że w poniedziałek nie jedziemy. Czekamy dalej.

Następnego dnia dociera do mnie jasny komunikat, o 19:00 mam podjechać pod otrzymany adres w ścisłym centrum Kijowa i odebrać pomoc humanitarną, ruszamy z rana około 8:00. Kończę pisać pierwszą część tekstu, właśnie dotąd. Głęboko oddycham. 16:45, zegar tyka.

18:45 jestem na miejscu. Poznaję kolejną ekipę mieszkającą w kolejnym schronie – tym razem w wieloczłonowym barze. W labiryncie podziemnych korytarzy wiodących od jednej sali do drugiej przecinających kuchnie pochowani w półmroku są mieszkańcy tego świata. Obecnie mieszka ich tam około 30 osób. Nie chodzi wyłącznie o strach i bezpieczeństwo stricte fizyczne. Chodzi także o wygodę i logistykę – większość, bądź może i wszyscy, zaangażowani są w wolontariat. Gotują obiady, rozwożą pomoc. Tutaj mają wszystkie potrzebne media, jedzenie jest na miejscu, nie trzeba przyjeżdżać, co ma szczególne znaczenie jeśli ktoś mieszka na drugim brzegu – bez przepustki dwa z pięciu funkcjonujących mostów przekracza się średnio między dwie, a trzy godziny w jedną stronę. Poza tym wspólne spędzanie czasu buduje nowe, jakże ważne na wojnie, więzi i wzmacnia poczucie wspólnego bezpieczeństwa, tutaj szczególnie krytycznego w kontekście zdrowia psychicznego.

Wrzucamy wszystkie kartony do auta, większość jest podpisana tak aby rozwieźć je bezpośrednio do adresatów. Kiwam z niedowierzaniem marudząc pod nosem gdy niosę worki z karmą dla psów. Nienawidzę gdy ktoś ryzykuje swoje życie dla zwierząt kiedy mogłyby po prostu stamtąd wyjechać. Ja to robię, pewnie nie raz powtórzę to w tym tekście, dla przygody, dla doświadczenia, dla poznania tego mniej znanego aspektu wojny, nie wierzę w czysty altruizm. Wracając, wielu miejscowych przejeżdża raz za razem linię frontu aby dotrzeć z pomocą. I oni faktycznie regularnie ryzykują własne życia. Pewnie też dla cichej potrzeby spełnienia, dla własnego ego, może dla adrenaliny. Lubimy kreować bohaterów, rzadziej próbujemy dostrzegać głębokie, takie ewolucyjnie szczerze, pobudki ich działania. Ale ryzykują i dlaczego mają to robić dla cudzego psa czy kota kurwa jego pierdolona mać…?

Nastawiam budzik na 7:00. Kilkanaście minut później gdy już jestem ubrany i przygotowuję się do misji dostaje wiadomość o odwołaniu dzisiejszego wyjazdu. W nocy ponownie trwały ciężkie walki w tym rejonie. Kurwa! Niby wiedziałem, że ten front pozostaje bardzo aktywny, ale łudziłem się, że to już dzisiaj. Idę spać. Po ponownym przebudzeniu i śniadaniu piszę do Jegora czy w czymś mu nie pomóc, bo zwolnił mi się dzień, nagrywa się: “Pamiętasz Teresę co wywoziliśmy ze Szpytek? Znowu trzeba ja ewakuować, w nocy poszły tam Grady”.

Pamiętam. Wywoziliśmy, potem ponownie zawoziliśmy i teraz znowu chce uciekać… niewiarygodne, mówiłem, że tak będzie, mówię to często. Nic tak nie przekonuje ludzi, że należy spierdalać jak kilka wybuchów. Wtedy nagle wszystkie te analizy, wróżby, przyczyny, powody i bezwartościowe pierdolenia idą do śmieci. Po prostu chcą uciec. Dlaczego nie słuchali wcześniej? Każdy jest zawsze mądrzejszy. Parafrazując: mądry uchodźca po szkodzie. I znowu, ja jadę, bo przygoda, a Jegor? Pewnie też, ale sumarycznie wrócimy tam po raz trzeci mimo, że wszystko mogło i powinno zakończyć się na jednym wyjeździe.

Ale to już inna opowieść.

Po południu Maksim podjeżdża do nas gdy akurat jesteśmy u Jegora. Wspominał, że też chciałby jechać do Szpytek póki nie ma zgody na transport do Klawdijewa. Ewidentnie szuka czegoś ciekawego i jednocześnie konstruktywnego do roboty. W zasadzie nie dziwię mu się, akurat w tym niewiele się różnimy. Dostrzegamy w nim przenikającą niecierpliwość, powtarza nie raz, że: “Wiemy na co się piszemy, trwa wojna, że są tam walki? No i co z tego, trzeba jechać.” My z Kubą jesteśmy spokojniejsi, panuje między nami zgoda co do tego, iż Artiom z pewnością ma lepsze informacje będąc w okolicy, może nie idealne, ale potrafi do pewnego stopnia oszacować, chociażby po ilości wybuchów, ryzyko. Z pewnością wie też na ile krytyczna jest sytuacja humanitarna i czy faktycznie konwój musi jechać już tu i teraz czy może poczekać te kilka dni.

Maksim jest hiperaktywny, dużo gestykuluje, moduluje głosem wykorzystując swoje aktorskie zdolności, rzuci czasem teatralnie jeden czy drugi żart. Proszę go aby był odrobinę spokojniejszy, Jegor jest wyjątkowo w beznadziejnym humorze. Wcześniejszy dzień przyniósł absurdalne problemy z policją próbującą ukraść auto od jednej z powiedzmy “jego” osób – musiał błyskawicznie, wręcz hollywoodzko, interweniować z gościem ze Służby Bezpieczeństwa, potem, czego sam byłem świadkiem, jakaś surrealistyczna kłótnia z typem na hulajnodze elektrycznej, który wymijał na blokpoście Jegora i autem chyba o niego prawie zahaczyliśmy. Typa nie było widać, ten w amoku rzucił się z pięściami na auto, dosłownie. Potem gdy Jegor poprosił wojskowych, aby coś z nim zrobili jeszcze został zwyzywany od “donieckich” i “faszystów” za to, że mówi po rosyjsku. Przynajmniej Jegor mógł bezkarnie wyprowadzić prostego w twarz delikwenta. Żołnierze nie zamierzali wyciągać żadnych konsekwencji względem Jegora. Doskonale widzieli, że gość jest chory psychicznie i jak sami go podsumowali “Gwiazda szuka bohatera.” (tj. oczekuje on na swój pośmiertny medal).

Najgorsze jednak wieści przyszły dzisiaj. Z częściowo oblężonego Czernihova dotarły informacje o ostrzelaniu magazynu w wyniku czego dwóch jego znajomych zginęło. Jegor stara się być wszędzie, pomagać tak osobom cywilnym jak i wojskowym, uczy się organizowania swojej rozrastającej się, powiedzmy, działalności. W nagrodę zdarza mu się doświadczać nieuzasadnionej i niesprawiedliwej, jakże typowej dla wschodniego świata, pogardy. Poza tym widzi jak Ukraina zatapia się ponownie w korupcji. On poświęca wszystko co ma aby pomóc, a kto inny w tym czasie rozkrada pomoc humanitarną i dorabia się na krzywdzie innych. To musi rodzić przepotężną frustrację.

Udaje się odrobinę ogarnąć Maksima. Jeszcze raz, może dwa razy przypomnę mu o swojej prośbie. Ale co do zasady uspokoi się.

Maksim pyta czy może spytać Jegora o pomoc w uzyskaniu przepustki. Nastąpi nasz pierwszy, wtedy jeszcze przytłumiony, ale jednak zgrzyt. Wiem ile zachodu kosztuje zdobycie owej przepustki, to nie jest takie hop siup. Trzeba mieć już poważne kontakty z wojskiem i mieć odrobinę szczęścia. Po Kijowie marginalny, ledwie zauważalny, procent pojazdów porusza się z takimi papierami. A Maksima jeszcze nie poznałem wystarczająco dobrze, nie wiem czego po nim się spodziewać. Jest młody, jest specyficzny, jest pewnym czynnikiem ryzyka. Na chłodno sobie to przekalkulowałem. Nie mogę w nonszalancki sposób szastać zdobytym bardzo cennym zaufaniem Jegora. Musi udowodnić, jak źle by to nie brzmiało, czy jest tego warty. Kategorycznie odmówię mu.

Siadamy w sali tanecznej gdzie w ciągu dnia zazwyczaj nikogo nie ma. W trakcie rozmowy Maksim pyta mnie czy byłbym w stanie z Polski załatwić mu lek Adderall. Unoszę brwi, domyślam się czego się spodziewać, ale i tak jestem ciekawy. Pytam się co to jest, do czego służy i dlaczego jest mu potrzebny. Na odpowiedź: “Pomaga mi w skupieniu się” zapala mi się już nie żółta, a czerwona lampka. Pytam się czy jest w stanie mi udowodnić, że to nie służy do ćpania, dodaję, że wiem co nieco o Ukrainie. Po chwili sam rezygnuje z tej prośby, w zmanierowany sposób spokojnie opuszczam dłoń i wznoszę wskazujący palec. Wyciągam telefon, proszę aby zaczekał. Jeszcze raz unoszę palec. Czytam w milczeniu.

Okej, to ja już wszystko wiem co potrzebuję. Pochodna amfetaminy. Łączę błyskawicznie kropki – Maksim jest nadaktywny, widać w nim ewidentne naleciałości ADHD, a amfetaminę (bądź pochodną) w niewielkich, leczniczych ilościach wykorzystuje się, żeby chorym łatwiej było się skoncentrować i zebrać myśli do kupy. Wikipedia potwierdza. Lek oczywiście tylko na receptę.

– Konsultowałeś to z psychiatrą?

– Nie, sam znam swój organizm, wiem co mi pomaga.

Kolejne tarcie. On już wie jak czeka go odpowiedź. Gdy staram się załagodzić i wytłumaczyć, że leki na receptę wymagają sporo zachodu przerywa mi. W ripoście przyspieszam i ucinam – nie, nie załatwię.

Jeszcze wspomni, że szanuje moją ugruntowaną moralnie decyzje, ale jestem przekonany, że w głębi tylko przybywa zadr. Tak czy siak zapraszamy do naszej bazy, mieszkania Eldara, mojego przyjaciela z czasów Aneksji Krymu. Nie mamy wiele czasu, zbliża się godzina policyjna. Kuba rozlewa wódkę, trzy tureckie szklaneczki do herbaty. Znowu czeka mnie bycie posłańcem złej nowiny… mówię Maksimowi, że może lepiej dla niego będzie jeśli odpuści, że policja zabiera auta jeśli wyczuje alkohol, w zasadzie potrafi zabrać pod byle pretekstem. Tym bardziej, że Maksim nie ma prawa jazdy. Widzę w nim zrozumienie przemieszane z irytacją. Żebym go nie straszył, że on rozumie ryzyko i sam potrafi podjąć za siebie decyzję. Unoszę dłonie, Twoja sprawa. Ale wódki nie wypije, odkładam bez słowa do lodówki.

Dostajemy nagle informacje, że jutro kolejna próba. Mamy spotkać się o 7:00 na obwodnicy, my będziemy musieli jeszcze raz pojechać i spakować wszystko w centrum… bo wcześniej rozpakowaliśmy paczki zakładając, że do wyjazdu już pewnie nie dojdzie…

Nasz konwój

Jedziemy z Kubą i Jegorem niewielkim vanem. Jegor jest za kółkiem. Dojeżdżamy do blokpostu. Nie wiadomo dlaczego jest na nim zgromadzony spory tłum żołnierzy. Zaczynają gwałtownie uderzać pięściami w auto. Mimo rosnącego strachu jedziemy jednak dalej. Równolegle próbujemy omijać zapory przeciwczołgowe, a gdy już kończą sie rzędy żołnierzy uderzamy frontalnie w mały krzyż, który skrzecząc utrudnia nam dalszą jazdę. Odwracając się dostrzegam podniesioną przeładowywaną broń. Krzyczę do Jegora aby się zatrzymał. Padają pierwsze strzały w powietrze, pisk opon, w końcu zwalniamy. Kolejne strzały skierowane są już w nas, kule przelatują dosłownie na centymetry obok nas, rzucam się na ziemię w celu zmniejszenia ryzyka trafienia. Czuję przenikliwy chłód w kilku bardzo konkretnych miejscach w klatce piersiowej. Nie czuję bólu. Kurwa! Dostałem! To się przecież nie może tak kurwa skończyć! Kurwa… moment… przecież nie mieliśmy jechać z Jegorem… ja pierdolę, jestem we śnie, muszę się wybudzić. Przez nieokreśloną chwilę toczę urojoną walkę z podświadomością. Otwieram oczy. Kurwa. Zapisuję, aby nie zapomnieć. Idę dalej spać…

5:40 pobudka, 6:10 Kuba wstaje, lekka spina, ale ogarniamy, w 5 minut jest gotowy, pakuję białe poszewki z prześcieradłem i jedziemy do centrum. Nad wyraz wprawnie wszystko udaje się spakować. Pogoda deszczowa, nieprzyjemna, przypomina raczej późną jesień aniżeli wczesną wiosnę. Mamy dobry czas, po trasie słyszymy trąbienie, spoglądam w bok. To Maksim śmiga w swoim niewielkim, wręcz karykaturalnym, żółtym aucie. Na obwodnicy łapiemy się z Aleksandrem. Saszka (Aleksander) pochodzi oryginalnie spod Doniecka, nie poznam dokładnie jego losów, jest dosyć wysoki, ubrany w pomarańczową bluzę, ciężko go będzie nie dostrzec. Rzuci mi wodę co po raz kolejny mi udowodni, że potrafię zapomnieć o tak oczywistych rzeczach i wbrew moim urojeniom żaden ze mnie mistrz planowania i organizacji. Maksim ubrany jest na swój sposób komicznie. Dosyć niski, ciągle z żywą mimiką i gestykulacją, ubrany w skórzane buty, przydużą dżinsową koszulę nakrytą jakimś dziwnym kaftanem. Podniesiony na bokach wąs i wystające z kieszeni pałki nunczako zdecydowanie nie pozwalają nie zwrócić na niego uwagi. Totalne przeciwieństwo mnie – ciemne dresowe spodnie, czarna dresowa bluza, łysy łeb, pewniak stylóweczka, dla obeznanych ze wschodnim światem – typowy gopnik.

Dołącza do nas jeszcze starsze małżeństwo. Łącznie nasz konwój to cztery auta. Ruszamy długą drogą na około omijającą rosyjskie pozycje do malutkiej wioseczki na żytomierskiej trasie – Stawszczje. Tam mamy dopakować jeszcze trochę paczek i spotkać Artioma. Po drodze mijamy w dużej mierze blokposty (checkpointy) Obrony Terytorialnej, głównie chyba nawet tej nieoficjalnej, pospolitego ruszenia. Nienawidzę ich… znikoma wartość bojowa, często przepite mordy, chłopaczki ledwo po 18 lat i starcy po 60-stcę. Ja rozumiem, że kwestia uzbrojenia jest często poza ich mocą sprawczą, ale łopaty posiadają i mogliby przygotować się choć odrobinę na ewentualny ostrzał. Już nie raz słyszałem jak przy pierwszym “bum” Obrona Terytorialna znikała. W zasadzie sam nie wiem czy to dobrze czy źle, że Maksim rozdawał im na każdym takim punkcie kontrolnym, niczym Święty Mikołaj, paczkę fajek. Ważne, że sprawnie przejeżdżaliśmy.

Zajeżdżamy do niewielkiego, nazwijmy to, pasażu wzdłuż drogi. Taki typowy postsowiecki ciąg usługowy dla kierowców – knajpka, sklepik, wszystko wygląda tu szaro, buro, ponuro. Jakże postsowiecko. Restauracyjka jest na w pół otwarta, prowadzi ją miły i uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku z wyrazistym wąsem. Znajdujemy się dosłownie 20-30km od frontu więc naturalnie jest to obecnie forma wolontariatu gdzie serwuje się posiłki żołnierzom. U niego zostawiamy praktycznie wszystkie nasze rzeczy – wyjmuję tylko paszport. Opaskę uciskową i opatrunek okluzyjny nieudolnie ukrywam gdzieś w aucie. Banany i snickersy zjemy bądź rozdam naszym po drodze, tak żeby nawet tego ruskim nie zostawić. Po pierwsze nie dam się zabić na głodnego, po drugie oddam kurwom najmniej jak tylko się da.

Zajeżdżamy po kocich łbach pod zaniedbany dom kultury z którego sypie się tynk. W środku dostrzeżemy salę z pozostałościami dekoracji z jasełek i skrzynie do głosowania. Swoją drogą jakże wspaniale drwi z nas historia kiedy jedziemy po niezliczonych warstwach smoły czy asfaltu omijając wszechobecne dziury po ukraińskiej drodze i w małej wiosce natrafiamy pozostałość niemieckiej okupacji, która mimo zauważalnego dyskomfortu jednak zachowała swój z grubsza pierwotny stan przez te ponad 70 lat.

Dojeżdżają do nas Artiom i jego kolega Ivan. Z Kubą przecieramy oczy ze zdziwienia. Spodziewaliśmy się jakichś komandosów, wyjadaczy, przenikliwych spojrzeń, emanującej dyscypliny i powagi… zastaliśmy dwóch chłopaczków po maksymalnie 22 lata, chudziutkich, w rurkach. Ivan dodatkowo z kolczykami na twarzy i pofarbowanymi na różowo włosami. To oni mają nas przeprowadzić przez wrogie terytorium. Sprawiają wrażenie niepewnych siebie aczkolwiek na swój sposób stonowanych. Nie powiedziałbym, przynajmniej w ramach pierwszego wrażenia, wiedzących w pełni co robią, ale też nie wyglądali na kompletnych żółtodziobów. Wiecie, nie chodzi o operowanie stereotypami. Po prostu na trudną misję mieliśmy ułudne wyobrażenie uczestnictwa “trudnych” ludzi, a nie kogoś jakby wprost wyciągniętego z subkultury emo. Musimy im zaufać, i tak nie mamy lepszego wyboru.

Jest cieplej, wychodzi słońce, witamy się z kobietą, która częściowo koordynuje sprawy na miejscu i dwoma mężczyznami w wojskowej odzieży, prawdopodobnie z lokalnej obrony terytorialnej. Zaczynamy wrzucać do aut kolejne paczki. Wdziera się pewien chaos, niby prawie wszystkie są podpisane i pogrupowane wedle kilku mniejszych a la dzielnic Klawdijewa, ale czas nam ciągle na wszystkim w magiczny sposób ucieka. Artiom prowadzi dokładną ewidencje, ma kilka wydrukowanych kartek zapisanych drobnym druczkiem i mnóstwem danych. Z jednej strony rozumiem, że chce zminimalizować ryzyko powtórki kradzieży, z drugiej mam wrażenie, że ma problemy z oszacowaniem priorytetów. Planowo mieliśmy wjechać, zrzucić paczki, wsadzić ludzi do ewakuacji i uciekać na tereny pod kontrolą Ukrainy. Zaczyna kiełkować w nas subtelna irytacja, ale raczej nie dajemy tego po sobie poznać. Może pochopnie oceniamy. Nie wiemy wszystkiego, nie wszystko nam Artiom mówi, nie chcemy mu też przeszkadzać.

Z nudów rzucam kamieniami w drzewa, Maksim macha swoim nunczako. Każdy szuka swojego sposobu jak radzić sobie z przeciągającym się oczekiwaniem. W międzyczasie Kuba żartuje sobie z Maksimem coś o szyszkach: “U nas w Polsce się je gotuje, to najlepszy przysmak, czasem nawet palimy szyszki”, Maksim wtedy jedną podpalił, sztachnął się i zaczął się krztusić. Chyba nikt nikogo do końca nie rozumie. Nie wiemy o co chodziło w tej surrealistycznej scence… przynajmniej wtedy.

W trakcie wymiany kilku zdań z kobietą z domu kultury dowiaduję się, że niedawno trzy auta przepadły. zapakowali produkty i słuch po nich zaginął. Nie ma od nich żadnej wieści. Mogli po prostu ukraść i zniknąć, to nie jest nic niespotykanego na Ukrainie, w szczególności podczas wojny… a mogli, co niestety bardziej prawdopodobne, zostać ograbieni i zabici przez kogoś z rosyjskich sił. Daje to do myślenia, bo jedno to wiedzieć, że takie sytuacje mają miejsce, a drugie to słuchać o konkretnych przypadkach, które miały miejsce niedawno i w pobliżu.

Rozmawiam ze starszym panem. Jest koło 60stki, z wyraźną nadwagą, nosi okulary z bardzo mocnymi soczewkami, chyba podwójnymi, tymi gdzie w zależności od kąta pod którym się spogląda służą albo do bliży albo do dali. Pierwszy raz jedzie do Klawdijewa, chce wyciągnąć swoją siostrę i jej męża, któremu jak to określił trzeba “przytrzymać spodnie”. Oznacza to, że w jego mniemaniu jest najzwyczajniej w świecie strachliwy i boi się samemu wyjechać. Sam jest po dwóch zawałach i śmierci klinicznej, ciężko oddycha, z pewnością słyszy już tykanie upływającego czasu. Niegdyś był inżynierem lotnictwa, jednym z głównych współtwórców AN-225 Mrija, największego w historii samolotu transportowego, zbudowanego pokazowo tylko w ilości jednej sztuki. Samolotu, na którego pokładzie na pokazy w Paryżu poleciał egzemplarz sowieckiego wahadłowca typu Buran. Tego samolotu, który został 27 lutego doszczętnie zniszczony w trakcie walk o lotnisko w Hostomelu. Mój rozmówca ponoć nawet przez dwa lata miał okazję spotykać w swoim biurze samego Olega Antonova.

Pojawia się kanister z benzyną, z którego dolewamy do żółtej strzały Maksima i potem także jeszcze do mojego bolida kilka litrów. Maksim w międzyczasie podzieli się z Kubą, że jest po siedmiu próbach samobójczych, głównie z użyciem lekarstw bądź narkotyków. Nie powiedział jakie były inne metody. Teraz mówi, że jest nie do zajebania. Nieśmiertelny. Oby miał rację.

W pewnej chwili zauważamy z Kubą rozrzucone kamizelki kuloodporne. Co do chuja? Przecież pytaliśmy czy mamy swoje wziąć, osobiście zakładałem, że lepiej mimo wszystko nie, bo i tak pewnie Rosjanie je ukradną, ale no zapytałem i otrzymaliśmy odpowiedź, że nie… Maksim, Saszka i starsze małżeństwo przyodziewają kamizelki i nakrywają je innymi ubraniami. Cóż… z daleka widać, że coś jest nie tak. Rosjanie od razu zorientują się, że mają je na sobie.

Z Kubą ewidentnie jesteśmy wkurwieni, odreagowujemy ironią i sarkazmem. Kurwa, nasz konwój to dwóch gości emo, typ, który ledwo dyszy, gość po siedmiu próbach samobójczych i jeszcze ma dojechać pop. No jakby to powiedzieć… pod kątem szacowania wartości ludzkiego życia śmiemy zaryzykować, iż nie jest to najmocniejsza ekipa. I to my jedziemy bez kamizelek mimo, że je posiadamy. Kuba może ma średniej jakości, kuli raczej z bezpośredniego trafienia nie wytrzyma, natomiast moja jest z płyt, które były przestrzeliwane, tj. sprawdzane. Jebać… jak zawsze zostaje wyruchany z chujem w mordzie. Nie chcę o tym nadmiernie kontemplować, szybko zapominamy o nerwach i pozostaje to w naszych myślach tylko w postaci czarnego humoru.

Przed wyruszeniem w dalszą trasę wyjmuję poszewki. Dwie od poduszek zawiązuje na lusterkach, największą od kołdry przywiązujemy do relingów i uchwytów na rowery. Na niektórych autach albo w ogóle nie ma, albo ledwo widać białe wstążki. Rozumiem, że Rosjanie popełniają zbrodnie wojenne, że jak będą chcieli zabić to zabiją, ale można minimalizować ryzyko pomyłki. Ludność cywilna po pierwszych kilku dniach wojny jest traktowana przez Rosjan, skądinąd zasadnie, jako wrogą lub w najlepszym wypadku potencjalnie wrogą. Trzeba odebrać im jakikolwiek pretekst do oddania nieuzasadnionego strzału.

Wyjeżdżamy na żytomierską trasę w oczekiwaniu na popa, który ma dojechać z Żytomierza. Kuba zauważa, że wieziemy także karmę dla ptaków… zaczyna się ze mnie nabijać, doskonale wie, że w trakcie wojny mam wyjebane na pieski, kotki, króliczki, chomiczki, jeżozwierze, łosie, kuny czy w końcu także ptaszki. Liczy się dla mnie tylko i wyłącznie ludzie życie. Dobija mnie jebany, widzi jak buzuje we mnie satyrycznie kreowane wkurwienie: “Ja pierdolę, ryzykujemy życie dla jakichś jebanych ptaków!”

To oczywiście żart, nikt z nas nie postrzega tego przez ten pryzmat. Nie tworzymy w około siebie otoczki bohaterów i wybawicieli. Robimy to, bo jesteśmy pierdolnięci i chcemy zobaczyć od środka jak to wszystko się odbywa, jak dowozi się pomoc humanitarną poza oficjalnymi szlakami. Wiemy, że gdyby co drugi konwój kończył się rozstrzelaniem to ludzie by nie jeździli w ogóle, widocznie więc, mimo wszystko, na terenach okupowanych zbrodnie na cywilach mają charakter punktowy i sporadyczny, a nie są regułą. Mówiąc inaczej… zagrożenie jest na tyle niewielkie, że nadal jest sporo osób gotowych ryzykować. Co nie oznacza także, że jest małe…

Razem

Po około, kolejnej, już nie wiem której znowu, godzinie oczekiwania na zatoczce do nawracania w końcu wyłania się kolejne kilka aut, w tym o ile mnie pamięć nie myli dwa busy. Prowadzący bus ma zamontowaną na kiju powiewającą białą flagę. Na białej karoserii ponaklejane są czerwone krzyże. Po przywitaniu wszyscy, około dwudziestu osób, zbierają się pod przystankiem. Pop z typową długą brodą ubrany w czarną suknie przemawia i informuje, które drogi są obecnie niedostępne – albo Ukraińcy nie puszczają, albo są informacje o trwających walkach, albo chodzą słuchy, ze niektóre blokposty są wyjątkowo niebezpieczne, albo, że dane wioski są owiane złą sławą ze względu na stacjonujące tam konkretne oddziały Rosjan, a w zasadzie precyzyjniej mówiąc: Buriatów lub Czeczenów. Wyraża się tonem takim bardziej ojcowskim, ciut protekcjonalnym, ale wydaje się mieć spore rozeznanie sytuacji. Wcześniej prowadził, bądź był częścią konwoju złożonego z przeszło 100 aut. Proponuje trasę mocno na północ przez Radomyśl, Piskiwkę i dalej przez Borodiankę tzw. “warszawką” – trasą łączącą Kijów z, jak nazwa sama wskazuje, Warszawą. Poddaje ją pod głosowanie. Większość głosuje przez milczącą aklamację, dostrzegam tylko kilka uniesionych rąk. Decyzja zostaje podjęta.

Porady dawane przez popa mają charakter bardzo ostry, klarowny: “Gdy zobaczycie rosyjską kolumnę, zjeżdżacie na bok, wychodzicie z aut z uniesionymi rękami! Mamy pokazać z każdej możliwej perspektywy, że jesteśmy cywilami!” Rozumiem go, błąd jednej osoby, może skutkować śmiercią wszystkich. Osobiście uważam, że nie powinniśmy wychodzić z aut, ale może wie coś więcej… nie polemizuję. Jakby nie patrzeć część nagranych sytuacji rozstrzelania cywilów miała miejsca po gwałtowanych zachowaniach, na przykład nagłym dosłownie wybiegnięciu z auta.

Rosyjskie kolumny to jedno z największych zagrożeń. Ukraińcy posiadają ogromną przewagę informacyjną nad Rosjanami dzięki, głównie, danym wywiadowczym NATO. Skromny udział jednak też mają cywile wspierający Ukrainę i przekazujący dane o lokacji bądź dyslokacji rosyjskich wojsk. Dla Rosjan więc zabezpieczenie informacyjne przemieszczania się ich sił ma kluczowe znaczenie. Wiedzą już doskonale, że miejscowi nie są im przychylni więc jakby okrutnie to nie brzmiało muszą neutralizować ewentualne zagrożenia… w takich warunkach naprawdę łatwo o zbrodnie czy nawet zwykły błąd skutkujący śmiercią niewinnych osób.

Kolejną poruszoną kwestią są kamizelki kuloodporne. Pop kategorycznie zabrania ich wzięcia, także nakazuje Maksimowi pozbycie się jego pałek nunczako… czujemy chorą satysfakcję, tak jakby w przewrotny sposób stanęło na naszym.

Według Popa Rosjanie przeszukiwali wszystkich i niszczyli telefony wraz z kartami SIM. Obawiali się namierzania. Słusznie. Aczkolwiek co najważniejsze, w przeciwieństwie do tego co do tej pory wyraźnie od Maksima słyszeliśmy, Rosjanie na blokpoście jak najbardziej sprawdzali dokumenty. Wdziera się w nas obawa. Próbując oszacować ryzyko kulki stwierdzamy, że zabójstwo na miejscu jest jednak mało prawdopodobne. Pobicie? Okradzenie? Porwanie na wymianę? Propagandowe wykorzystanie przez FSB? To już prędzej.

Wracamy do swoich aut, znowu czekamy, aby ruszyć. Ktoś podchodzi, nie pamiętam kto, i oznajmia, że jest z nami problem z powodu polskich paszportów. Wychodzę dowiedzieć się o co dokładnie chodzi. Pop spokojnie mi tłumaczy, że polski paszport jest niebezpieczny i zagraża kolektywnemu bezpieczeństwu całego konwoju. Chodzą plotki wśród Rosjan, że pojmali dwie polskie brygady ubranych na czarno żołnierzy (tj. kilka tysięcy osób – tak mówimy o tym poziomie urojeń). Odpowiadam, że doskonale wiem, że Polacy są dla Rosjan wrogami, ale Ukraińcy teraz, no… chyba też… dodaję: “Jest 50 na 50… polski paszport może pomóc tym, że jest międzynarodowy i Rosjanie mogą chcieć uniknąć bezsensownych skandali, ale tak, też może przyciągnąć zagrożenie”. Odpowiada: “Że Rosjanie ‘plują na wszystko’, im bez różnicy. Są nakręcani przez oddelegowanych do jednostek propagandystów, że walczą z nazistami i faszystami.” Dodatkowo ostatnio zaginął inny duchowny, podobnie jak historia z trzema autami, pojechał i nie wrócił. Nikt nie wie co się z nim stało. Nie dał znać do tej pory. Jest możliwość, że po prostu nie ma zasięgu bądź prądu, aby naładować telefon, ale jest też inna, niestety równie prawdopodobna, możliwość…

Dochodzimy do porozumienia – my damy odpowiedź, czy chcemy jechać i oni czy chcą z nami jechać. Dajemy sobie wzajemnie czas do ostatniego ukraińskiego blokpostu. Z Kubą deklarujemy się, że w przypadku ich odmowy uszanujemy ich decyzję i zawrócimy. Wydaje mi się, że i pop i my zachowaliśmy się względem siebie w porządku i uczciwie.

Ale najpierw sami z Kubą musimy zdecydować co dalej. Przekazuję mu wszystko co usłyszałem i co zrozumiałem. Pop mówił po ukraińsku więc jest pewien skromny, ale jednak, margines błędu w tym co i jak przetrawiłem. Zdecydowanie lepiej znam rosyjski. Proponuję minutę ciszy tak, aby każdy mógł się zastanowić bez najmniejszej sugestii drugiej osoby. Czuć napięcie. Ja już znam swoją decyzję. Pytam:

– I jak?

– Jedziemy.

– Tak myślałem. No to jedziemy.

Ledwo ruszyliśmy i kolejny postój. Część osób idzie za potrzebą w stronę drzew na poboczu. To chyba już ten moment, że pora dać znać. Nie lubię straszyć i przesadzać, ale nie lubię też głupich śmierci. Wyłapuje Maksima i spokojnie daję znać, że: “Tutaj jeszcze luz, nic się nie dzieje, ale bliżej frontu ostrożnie, pobocza się minuje i zostawia granaty na linkach.” Tak było i jest w Donbasie. Robiły to obie strony.

Są sytuacje kiedy ostrzegam i w zasadzie mam wyjebane czy ktoś mnie posłucha czy nie. Takie januszowate pierdolenie. Albo uznaję, że ryzyko jest relatywnie nieduże, albo, że to najzwyczajniej w świecie to nie mój problem. Jakaś laska sama chcę jechać do Iranu? Nie jest to bezpieczne, ale to nie moja sprawa. Śmiało. Mnie raczej nikt zgwałcić próbował nie będzie. Ale są też przypadki kiedy przestrzegam z mocnym akcentem, trochę jak nasz pop-przewodnik. To był jeden z nich. Jeśli komuś się coś stanie, w szczególności coś poważnego, wszyscy inni, przynajmniej w moim mniemaniu, powinni za taką osobę wziąć odpowiedzialność. Też się boję, ale dopóki obrót spraw nie przybierze ekstremalnej formy dopóty zamierzam współdziałać także w cudzym interesie. W ostatecznym rozrachunku nie liczę na wzajemność od każdego, ludzie to egoiści i w panice mogą podejmować decyzję wyłącznie w celu ratowania samego siebie.

Maksim znowu się na mnie denerwuje. Wylewa się z niego żywa irytacja i stres. Wręcz mnie atakuje werbalnie, podkreśla, iż nie chce aby go tak ostrzegać. Tym razem wyraźnie zaznaczam, że w takim przypadku nie interesuje mnie jego zdanie. Robię co uważam za słuszne. I będę to robił.

Nie wiem czy wtedy czy później opowiem anegdotę z pasztuńskiego niepisanego kodeksu plemiennego Pasztunwali. Jeden z punktów mówi o tym, że gość nie tyle co musi być bezpieczny, ale też musi czuć się bezpiecznie. A to już jest ogromna różnica. Pasztuni potrafią nie przestrzec gościa przed polem minowym. To ujma na ich honorze jeśli gość się wystraszy i źle poczuje w ich towarzystwie. W zależności jak na to spojrzymy może to być niezwykle logiczne, ale, co chyba bardziej naturalne, także imponująco absurdalne.

Dużo z Kubą w trakcie tej trasy będziemy rozmawiali o zaprzeczaniu zagrożenia, wręcz jego wypieraniu, o mechanizmach ucieczki. Maksim, swoją drogą jak i moja dziewczyna, wolą nie wiedzieć o niebezpieczeństwie, wolą to wytrzeć ze swojej świadomości. Pozwala im to funkcjonować w miarę normalnie, w szczególności Maksimowi w warunkach wojny. Skoro raz się udało to dlaczego ma się drugi raz nie udać? Przecież to logiczne. No właśnie nie. Na wojnie każda taka historia to rzut monetą, to, że dziesięć razy wcześniej wypadła reszka nie oznacza, że za jedenastym razem też ona powinna wypaść. Prawdopodobieństwo nadal jest to samo… 50 na 50. Żołnierze się zmieniają, miejsca walk się zmieniają, ofiar przybywa, nie ma żadnej gwarancji, że dzisiaj ten sam żołnierz, który tydzień temu nas przepuścił, dzisiaj nie odda w naszym kierunku strzałów. Utrata czujności to jest coś co często prowadzi do głupich błędów, za które na wojnie nierzadko płaci się najwyższą cenę. Trzeba nieprzerwanie, po pierwsze siebie i po drugie wzajemnie przywoływać do porządku.

W pewien sposób dla mnie są to dwie osie. Jedna to oś wyparcia, a druga to oś reakcji, bądź może precyzyjnej, realnej zdolności zareagowania z wyprzedzeniem na zagrożenie do czego bezsprzecznie jest potrzebna jego świadomość. Każdy ma gdzie indziej punkt przecięcia między tymi osiami, który pozwala mu zachować chłodną głowę. Wypadnięcie poza może się skończyć paniką, albo totalnym zaprzeczeniem, że coś nam grozi. Jedna i druga reakcja jest mocno niepożądana. Ja reaguję zadaniowością, nie wychodzę myślami poza najbliższą przyszłość, skupiam się na „tu i teraz” z utrzymywaniem przy ziemi otoczki niebezpieczeństwa. Może mi łatwiej, bo robię coś takiego jednorazowo? Staram się do tej płytkiej analizy wtłaczać aspekt, że nie jestem poddany pod działanie permanentnego stresu jak wielu z ludzi mieszkających pod okupacją.

W pewnej chwili podchodzi do mnie pop i pyta ile mamy benzyny. Odpowiadam, że na około 200-250km, pewnie realnie ciut więcej. Dostaję sromotną zjebę: “To za mało! Co Ty sobie myślisz?! My jesteśmy zalani pod korek!”, próbuję się tłumaczyć, że jedziemy na około z Kijowa, ale w zasadzie kogo to obchodzi… mogłem wziąć kanister, to ona ma rację. Przyznaję mu słuszność. Natomiast dodaję, że słyszałem bardzo wyraźnie, że czeka nas góra 80km w jedną stronę czyli dajmy te 160km w obie aby wyjechać na tereny ukraińskie ze sporym zapasem. Już widzę, nadchodzi kolejna runda…: “Gdzie 80km! Minimum 150km w jedną! Przecież będziemy jechali lasami i polami!”. Nie dyskutuję, może ma rację, przecież to on zna te trasy i już nie raz jeździł. Według mojej oceny nawet w najczarniejszym scenariuszu nasza trasa nie powinna przekroczyć owych 80 kilometrów. Tak czy siak z szczerą wdzięcznością przyjmuję zbliżający się do mojego auta kanister, wlewam kolejne kilka litrów. Do dzisiaj nie wiem czy to była ropa czy benzyna… nie zapytałem… a powinienem był z całą pewnością.

Aby być jednak szczery ze sobą i z Wami przyznaję, że o ile pod kątem medycznym byłem nieźle przygotowany o tyle samochód to zdecydowanie najsłabsze ogniwo. Brak powszechnej wiedzy technicznej jeszcze odbije się na mnie czkawką…

Jedziemy dalej. Powoli, acz systematycznie przemieszczamy się wzdłuż poleskich lasów po tzw. “betonce” nazywanej w naszych warunkach czasem “patatajką” czyli drodze złożonej z beznadziejnie łączonych betonowych płyt. Czujemy każdą szczelinę, słyszymy każdy stukot odbijającej się na wietrze białej poszewki o dach samochodu. Z lasów wyłania się kolejna malutka miejscowość – Piskiwka. Zniszczenia są, ale skromne, dosłownie kilka domów zostało uszkodzonych. Widocznie tutaj walki miały charakter marginalny albo epizodyczny. Zatrzymujemy się w pewnych odstępach wzdłuż drogi. Pop idzie rozmawiać z ukraińskim wojskiem w celu uzyskania informacji i dogadania nieoficjalnego korytarza. Znowu długo czekamy. Na tyle długo, że „ktoś” zaczyna się nami interesować.

Podchodzi do nas dwóch bliźniaków bez żadnych oznaczeń. Pewnie bezpieka albo kontrwywiad. Zadają pytania w sposób zmanierowany, aż nadmierne opanowany, taki badawczy. Każdą odpowiedź kwitują nieufnym “mhm…” i zaraz kolejnym pytaniem z delikatnie podniesioną melodyjnością głosu, taką nienaturalną, udawaną ciekawością. Nasza sytuacja delikatnie mówiąc nie jest idealna… mamy ze sobą tylko paszporty. Nie wziąłem ze sobą prawa jazdy, dowodu rejestracyjnego, niczego. Nic nie jestem w stanie udowodnić. Mówię spokojnie i po cichu żeby sprawdzili mnie w bazie SBU, powinny tam już być informacje o mnie i elektronicznej przepustce. Ignorują. Poproszę jeszcze kilka razy, za każdym razem z podobnym skutkiem. Tłumaczę, że jadę na drugą stronę, nie mam ze sobą niczego co mogłoby pomóc Rosjanom w zidentyfikowaniu kim jestem. Nie mam też ze sobą telefonu, nie mogę podać żadnego innego numeru telefonu. Nie chciałem też zapisywać żadnego manualnie – ściągnąć na siebie niebezpieczeństwo to jedno, ale na kogoś innego to już zupełnie inna para kaloszy. Chcą dowodu rejestracyjnego, mówię, że został w Stawszczje, mówią abym zadzwonił do kogoś i żeby ten ktoś je pokazał… błędne koło za błędnym kołem. Jestem informacyjnie bezbronny.

– Jakim cudem wyjechałeś z Kijowa bez dowodu rejestracyjnego?

– Normalnie. Nikt tego nie sprawdza. Przez półtora miesiąca dwa razy mnie ktoś o niego poprosił.

Próbuję coś wskórać tym, że jestem oficjalnym wolontariuszem ukraińskiej armii. Przynajmniej według dokumentów. Tych, których nie mam przy sobie…

– Pokaż te dokumenty.

W kontrolowany aczkolwiek w bardzo satyryczny sposób “wybucham”, powiedzmy, podnoszę zauważalnie ton głosu: “Serio? Miałem wziąć do Rosjan papier potwierdzający, że oficjalnie pomagam ukraińskiej armii? Kurwa, serio? Żartujesz sobie ze mnie?” Dokładnie, dosłownie w tej chwili podchodzi pop. Nie wiem dlaczego zasadniczo, ale uwaga funkcjonariuszy przerzuciła się mocniej na bodajże Ivana, który ma w dokumentach pochodzenie z donieckiej oblasti. Zdecydowanie jemu to też nie pomaga w udaniu się na tereny kontrolowane przez Rosjan. Ja rozumiem ich pracę, tylko miałem wtedy już i tak ogrom stresu, aby jeszcze dodatkowo ścierać się z ukraińskimi służbami. Tym bardziej, że nie powinienem być dla nich anonimowy. Ostatecznie puszczają nas i decydują się przeprowadzić do ostatniego ukraińskiego blokpostu. Nie powinienem był tak zareagować, cóż, tym razem udało się przebrnąć bez konsekwencji.

W międzyczasie podczas jednej z rozmów pytam jednego z częstych uczestników konwojów jak wygląda rozkradanie pomocy przez Rosjan: “Ano otwierają, biorą co chcą, mówią spasiba a my im odpowiadamy na zdrowie.” Czyli można kulturalnie…

Droga do okupacji

Decyzja co do nas ewidentnie zapadła. Pewnie przez, ponownie, milczącą zgodę, bądź przynajmniej przez brak głośnego sprzeciwu. Nikt nic nam nie powiedział. Szczerze mówiąc byliśmy tak przejęci, że wtedy o tym całkowicie zapomnieliśmy. Jedziemy. Im bliżej linii frontów znajdujemy się tym bardziej blokposty w postaci punktów kontrolnych ewoluują w umocnione pozycje wojsk ukraińskich. Na jednym z nich odłączają się nasi “przewodnicy”. Zauważamy rozstawione na drodze miny przeciwczołgowe, dokładnie w tym miejscu skąd pochodzą niedawne materiały filmowe z omijania owych min. Dwóch żołnierzy stoi na jednym pasie “warszawki” po dwóch stronach stworzonej przejezdnej linii z rozsuniętymi częściowo minami. Na każde koło wychodzi może 30-40cm zapasu. Kurs na prawo jazdy z pewnością był trudniejszy aczkolwiek realia są takie, że noga potrafi zadrżeć. Nie wiemy na jaką masę zostały ustawione miny, nie zamierzamy sprawdzać. Udaje się spokojnie wszystkim przejechać.

Od tej chwili jesteśmy zdani już tylko na siebie. Włączamy światła awaryjne i posuwamy się nie szybciej niż 40 kilometrów na godzinę.

Kilkaset metrów dalej czeka na nas identyczna przeszkoda tylko już bez asekurujących miny żołnierzy. Ponownie powolutku przejeżdżamy góra dwu i pół metrowym pasem. Uf… udało się. Po obu stronach trasy zaczynają się ujawniać zgliszcza i ruiny. Co czwarty, może i co trzeci dom nie istnieje. Panorama zniszczeń przeraża, ale cały czas muszę skupiać się na zagrożeniach i na tym aby bezpiecznie jechać. Odpinamy pasy, nie ma to już tutaj żadnego sensu, a pasy będą wyłącznie utrudniać ewentualną ucieczkę.

Nagle na drodze pojawiają się porozrzucane ubrania. Prewencyjnie wszyscy próbują je omijać. W pewnej chwili kolumna zatrzymuje się. Dosyć histerycznie z bogatą gestykulacją wybiega jeden z mężczyzn i bardzo ostrożnie kieruje pozostałych kierowców slalomem w około tych rzeczy. Gdy przychodzi na nas kolej zaczynam rozumieć dlaczego… kątem oka dostrzegam spod ubrań wystające miny. Margines błędu jest tym razem znacznie mniejszy, a niestety mam spore auto. Pełna koncentracja, myśli nie dalej niż trzy sekundy do przodu. Pod kątem umiejętności prowadzenia auta jest to proste wyzwanie jednak świadomość znajdowania się na ziemi niczyjej, zbliżania się do pozycji rosyjskich i w końcu omijania min przeciwczołgowych nie pomaga w perfekcyjnym pokonaniu tej minigry. Wspomniany mężczyzna niewerbalnie mnie kieruje: „w lewo”, „w prawo”, „do przodu”. Bardzo powoli przejeżdżam. Kolejne wyzwanie odhaczone. Kolejne auta za nami powtarzają procedurę. Nikt nie wyleciał w powietrzę.

Kuba przypomni mi już po powrocie, że dosłownie chwilę przed tą przeszkodą mówiłem coś o pułapkach, że dopóki saperzy nie rozminują obszaru dopóty nie można niczego dotykać i trzeba mieć oczy dookoła głowy. Ryzyko wbrew pozorom nie jest duże, ale każdy nieroztropny ruch może skutkować kalectwem albo i śmiercią. Ze mnie żaden ekspert, ale historie z Rakki pozostają w pamięci. Każda zabawka, każda butelka, każda linka to może być czyhająca śmierć.

Z każdym kolejnym metrem powolnej jazdy napięcie narasta. Kuba odpala fajkę za fajką, pierwszy raz pozwalam komuś palić w swoim aucie. Mi zaczyna odrobinę drżeć noga, nie pamiętam kiedy ostatni raz w swoim życiu przeżywałem taki strach, próbuję kontrolować i uspokajać oddech, skupiać się tylko na najbliższych „zadaniach”. Mijają kolejne minuty, pojawiają się z boku drogi poniszczone ekrany dźwiękochłonne, i co najbardziej zaskakujące nadal nie natrafiliśmy na rosyjski blokpost. Najgorsza jest ta niepewność, nie masz na nic wpływu, nie masz nawet za bardzo dokąd uciekać. Jesteś zdany na łaskę i niełaskę tych po drugiej stronie. Ba, możesz przecież zginąć z rąk Ukraińców. Pomyłki się zdarzają, o niejednej sam słyszałem.

Wśród ruin wyłania się tabliczka z nazwą miejscowości „Borodianka”. Z całą pewnością jesteśmy w rosyjskiej strefie kontroli. Borodianka prawie że z początku wojny wpadła pod okupację i mimo znacznych wysiłków Ukraińców, w przeciwieństwie na przykład do pobliskiego Makarowa, nie udało się jej odbić.

Dojeżdżamy do głównego ronda w Borodiance. Nie pamiętam czy wtedy milczałem czy tylko mamrotałem polskie wulgaryzmy. Byłem w szoku. Ostatni raz takie zniszczenia widziałem w syryjskim Manbidż czy Tabcę – miastach zniszczonych wieloletnimi walkami i w końcu amerykańskimi bombardowaniami w celu wyparcia z nich bojowników Państwa Islamskiego. Wszystko w zasięgu wzroku było ruiną. Czteropiętrowe budynki były złożone jak domki z kart – ewidentne skutki użycia bomb lotniczych, wszędzie walały się spalone czołgi i transportery opancerzone, wszystkie sklepy były ograbione… liczyłem się z tym, że mogę zobaczyć brutalne ślady wojny, ale nie spodziewałem się takiej apokalipsy. Już wtedy wiedzieliśmy, że pod gruzami muszą być dziesiątki, jeśli nie setki, ciał. To był rzecz jasna tylko mały wyrywek miasta, tym bardziej po głównej trasie, możliwe, że w głębi zniszczenia nie były aż takie rozległe. Ale to co zobaczyliśmy zostało w naszych pamięciach trwale zakotwiczone.

Ostrożnie i powoli przejeżdżamy przez rondo unikając porozrzucanych części pojazdów i odłamków. Omijamy wieżyczkę czołgu. Nie pierwszą i nie ostatnią podczas mojego pobytu na Ukrainie. Sowieckie czołgi słyną z niewystarczającego zabezpieczenia przedziału amunicyjnego – w momencie gdy dojdzie do zapłonu jest duże ryzyko wybuchu, który jeśli nastąpi skutkuje wystrzeleniem wieżyczki w powietrze. Załoga co oczywiste nie ma wtedy żadnych szans na przeżycie. Na identyfikację zwłok też nie bardzo jest co liczyć. Ale dla władz Rosji to i lepiej – za zaginionych nie trzeba płacić rodzinom odszkodowań.

Za rondem, dokładnie „na wysokości” naszego auta wybiega z jakimś cudem ocalałego warsztatu podpity facet w średnim wieku. Agresywnie macha rękami i krzyczy w naszym kierunku: „Co wy robicie?! Nie ma tam żadnego mostu! Chcecie to jeźdźcie, ale tam nic nie ma, nie przejedziecie! Ja byłem pieszo i nie strzelali, ale mostu nie ma!” Nie wiemy co robić, kolumna spowalnia, faktycznie most został wysadzony. Okazuje się, że spotkany mężczyzna zna podstawy polskiego. Kuba zaczyna z nim rozmawiać. Poganiam go, aby wracał do auta, musimy jechać inną drogą. Nie wiemy gdzie są Rosjanie. Mogą być ukryci w ruinach, mogą być ukryci po polach, w każdej chwili może nadlecieć kulka czy pocisk. Nic nie wiemy. Jedna wielka psychoza.

W końcu Kuba wsiada. Dużo później opowie, że gość pokazywał mu filmik, na którym była papuga do której mówił „Slava Ukraini”. I tak kilka razy. Papuga zamiast odpowiedzieć „Herojam slava” milczała. Kuba był coraz bardziej zniecierpliwiony, ale facet zapewniał, że „już, zaraz”. Nic się jednak nie wydarzyło, papuga nie odpowiadała. Pojechaliśmy.

Ledwo ruszyliśmy, a z auta wychodzi Saszka. Łapie się za głowę, chodzi w losowych kierunkach, widać po nim oznaki nadchodzącej paniki i załamania. W końcu dociera do nas co się stało – przebił oponę na odłamku. Dobra, kurwa, lecimy, wyskakuję pomóc. Wyrzucamy rzeczy z bagażnika, znajdujemy podnośnik, wyjmujemy zapasowe koło. Jesteśmy na jakimś postapokaliptycznym pustkowiu, nie wiemy kto i czy w ogóle kontroluje to miasto. Mimo wszechogarniającego nas strachu operacja przebiega bardzo sprawnie. Udaje nam się wymienić koło w poniżej pięć minut. Pit stop na miarę Formuły 1.

W międzyczasie kolumna od popa decyduje się nie czekać na nas. Deklarują się, że będą jechać powoli i później ich dogonimy. Odłączają się. Doskonale wiemy, że nasze drogi się rozchodzą. Nie mamy do nich pretensji. Trwa wojna, każdy gra pod siebie. Ruszamy dalej już w okrojonym składzie, od teraz, tak jak miało być pierwotnie, to Artiom będzie nas prowadził.

Na rondzie skręcamy w lewo w kierunku wsi Drużnia. Obrzeża Borodianki nie wyglądają lepiej niż to co już mieliśmy okazję zobaczyć. Wyłaniają się dalsze ciągi zrujnowanych domów i sklepów. Dostrzegamy pierwszych ludzi. Przypominają duchy, jakieś bezbarwne zmory – są nieufni, nikt się nie uśmiecha, są bardzo wyraźnie straumatyzowani, każdy ich ruch jest w jakiś dziwny sposób nieracjonalnie przekalkulowany. W ich oczach widać ciężki do opisania obłęd. Może przesadzam, bo sam wtedy się bałem, nie wiem. Gdy zatrzymujemy się niczym zombie zaczynają nas otaczać. Każdy coś potrzebuje, każdy cos chce. Chłopaki rozdają część paczek.

Zaczynamy się z Kubą irytować. Czas tyka, nie jesteśmy w stanie każdemu pomóc, a tych tylko przybywa. Przynajmniej ja tak wtedy uważałem. Nie wiem czy słusznie. Jakaś starsza pani zapisuje numer i prosi aby przekazać jej wnuczce, że żyje. W Borodiance od dawna nie ma zasięgu, Rosjanie położyli większość anten, często też zagłuszali sieć. Przykładam palce do horyzontu, nie znam godziny, w zasadzie nie jest mi też ona do niczego potrzebna, muszę tylko wiedzieć ile mamy czasu do zachodu słońca – 10 palców, kurwa mać, dwie i pół, może maksymalnie trzy godziny do zmroku…

W końcu poganiam konwój, próbuje przejąć odrobinę stery, nie panikuję, ale za wszelką cenę nie chcę poruszać się po ciemku – w obszarze okupacji i potencjalnych walk to jest akcja na granicy samobójstwa. Udaje mi się odrobinę przyspieszyć, rozdajemy jeszcze na koniec karmę dla psów i ruszamy dalej. Jedna z babuszek stoi zamroczona z otrzymaną paczką. Wykonuje do nas najbardziej przeraźliwy znak krzyża jaki widziałem w swoim życiu. Nie wierzę aby Bóg miał wpływ na moje życie, ale skoro ma to nam pomóc… Inshallah.

Na wyjeździe w stronę Makarowa przed małym lasem spotykamy mężczyznę z kilkoma rzeczami na wózku, jego żonę i dziecko z tornistrem. Maksim próbuje wcisnąć im paczkę, mężczyzna w amoku odmawia, pokazuje, że przecież nie ma miejsca, gdzie ją ma niby wziąć. Widać po nim horrendalne zmęczenie i przygnębienie, zniechęcenie do życia, brak jakiejkolwiek energii. Zostawiamy ich za sobą od czasu do czasu zastanawiając się gdzie podziali się Rosjanie…

W Bablji odbijamy w stronę Nowej Greblji. Dalej już mniejszymi drogami wzdłuż kolejnych zniszczeń omijając spalony sprzęt wojskowy kierujemy się do Klawdijewa. Miniemy może dwa auta, nie spotkamy żadnych ludzi. Nagle wśród drzew i domków letniskowych z jednej z bocznych uliczek wyjeżdża przed nas kaskadersko auto – jesteśmy w takim szoku, że nie mamy nawet czasu dobrze się przestraszyć. Szybko orientujemy się po naklejonych krzyżach, że to auto z drugiego konwoju… musiało jechać jakąś inną drogą. Kierowca oryginalnie był na doczepkę. Jest to coś całkowicie normalnego – konwoje kształtują się przez pocztę pantoflową, często w locie. Wszyscy wtedy mają złudzenie większego bezpieczeństwa.

Jedziemy dalej wzdłuż niewielkiego zbiornika wodnego , dalej przez niewielki las i w końcu dojeżdżamy do niewielkiego miasteczka z przemykającymi tu i ówdzie ludźmi. Jest to pierwsza gęściej, rzeczywiście zaludniona miejscowość jaką napotkaliśmy. Zatrzymujemy się na placu pod samą cerkwią. Podchodzi do nas Artiom i ze szczerym, wręcz rozbrajającym uśmiechem oznajmia „Dojechaliśmy”. Jesteśmy w Klawdijewie-Składowo.

Idylla

Pierwsze chwile są zaskakujące. Poza ludźmi równie zastanawiający jest dla nas absolutny brak zniszczeń. Jakim cudem w samym centrum trójkąta ciężkich walk Irpień – Makarów – Borodianka tutaj wszystko sprawia wrażenie jakby nic się nie wydarzyło, jakby nie było żadnej wojny…

Kierujemy się pod jeden z domów w pobliżu centrum. Za bramą zaczynamy wypakowywać paczki. Artiom próbuje zapanować nad chaosem, ale średnio mu to wychodzi. Sprawdza każdą paczkę po kolei aby następnie móc je podzielić na kilka grup. W międzyczasie jacyś ludzie o coś się kłócą, jakiś gość krzyczy, jakaś babka wyżywa się na Artiomie… kurwa… niesamowity widok. W ogóle do tych ludzi nie docierała powaga tej całej misji i ryzyko jakie wiązało się z przejechaniem przez strefę kontroli między Rosjanami i Ukraińcami… swoją drogą zgadza się, nadal nie natrafiliśmy na żadnego rosyjskiego żołnierza. Wiecie, my z Kuba robiliśmy to dla przygody, dla pewnego specyficznego doświadczenia, chcieliśmy zobaczyć jak to wygląda od środka i przy okazji pomóc. Ale reszta? Ryzykowała swoje życia, aby dostarczyć imienne paczuszki. Dla mnie te kłótnie były odrażającym widokiem. Rzecz jasna odreagowywaliśmy śmiechem, ale wewnątrz siebie każdy z nas czuł nieprzyjemne obrzydzenie.

Zachodzące słońce było potwierdzeniem naszych wcześniejszych obaw. Wcześniej jakoś odrzucaliśmy od siebie tą myśl, skupialiśmy się na tu i teraz. Będziemy musieli zostać na noc pod okupacją. Oznaczało to też, że musiałem jakimś sposobem wypuścić informacje do kogoś z mojej wewnętrznej grupy reagowania – grona przyjaciół, które na bieżąco było informowane o moich ruchach w niebezpiecznych strefach, a także na moją prośbę owe grono przekazywało mi informacje o sytuacji w danym regionie/miejscu. Byliśmy umówieni na dwa awaryjne punkty kontrolne – pierwszy do 20:00 pierwszego dnia – wtedy miała nastąpić pewna forma mobilizacji i uwagi i następnie drugi – po prostu kolejny dzień do około popołudnia. Jeśli do tego czasu nie dałbym znać miały zostać podjęte pierwsze faktyczne kroki, w tym poinformowanie ambasady o zaistniałej sytuacji.

Zacząłem rozpytywać o kogoś z telefonem i gdzie można złapać zasięg. Dopadłem delikatnie podpitego gościa, który powiedział, że nas zaprowadzi w jedno jedyne miejsce gdzie miejscowym udaje się złapać zasięg i tam skontaktuje się z kim potrzeba. Zgarniamy Maksima, wskakuję na tył jego małego żółtego autka, którym jeździ rzecz jasna bez prawa jazdy i ruszamy przez Klawdijewo. Nasz „przewodnik” odradza jechać przez przejazd kolejowy drogą i zamiast tego proponuje abyśmy po niewielkich schodach przejechali po pierwszym przejściu. Pomysł brzmi dosyć absurdalnie, ale historia z postrzeloną pod lasem kobietą jednak motywuje Maksima aby przeboleć zawieszenie jego auta.

Dojeżdżamy na niewielki zaniedbany plac zabaw ukryty między domkami gdzie już kręci się kilka osób z telefonami. Próbuję dodzwonić się do ojca, to jedyny numer jaki w pełni pamiętam. Na pierwszym telefonie brak środków na koncie, drugi nie łapie zasięgu… kurwa… potrzebuję tylko przekazać imiona i nazwiska kilku osób, do których następnie pójdzie wiadomość, że żyję. Nic więcej. Ufam, że dalej już informacja przepłynie. Pada propozycja aby zadzwonić do jego znajomego poza strefą okupowaną i przekazać numer telefonu i treść do przekazania. Zaczynam się mocno irytować, typ mnie nie słucha, z jednej strony próbuje pomóc, z drugiej robi to w sposób ekstremalnie nieefektywny i zgoła bezużyteczny. Próbuję odnaleźć granicę i balans w swojej reakcji. Bo co? Mam dyktować po rosyjsku polskie imiona i nazwiska, żeby ten je zapisał i dalej wysłał do mojego ojca? Przecież to jest tak kurwa kretyńskie… w końcu biorę za ryj całą tę groteskę. Wysyłam SMS-a z numerem telefonu mojego ojca i wspomnianymi imionami i nazwiskami. SMS nie dochodzi… kurwa!

Maksim zaczyna się wydzierać, że mamy wracać, nikt z nikim tutaj nie ma łączności, a my zniknęliśmy już około 15 minut temu. Po kilku kolejnych próbach poddaje się i wracamy. Na miejscu jeszcze łapię jego żonę, co ważne trzeźwą, i próbuję mocno zakomunikować, że jest to dla mnie bardzo ważne i aby spróbowali jeszcze raz wysłać moją wiadomość z jakiegokolwiek telefonu. Obiecuje to zrobić. Nie uspokajam się… ale nie mam też wyboru, czy chcę czy nie chcę muszę zaufać. Albo odwrotnie, zacząć dopuszczać do siebie myśl, że jednak może się nie udać. Jestem odcięty od świata, nie wiem co się dzieje za moimi plecami. W pewien sposób jest to wyjątkowe doświadczenie pozwalające pełniej zrozumieć życie pod okupacją w blokadzie informacyjnej.

Po przesortowaniu paczek i ponownym ich zapakowaniu już według punktów odbioru ruszamy dalej. Jedziemy po zmroku przejeżdżając dokładnie przez ten sam przejazd kolejowy gdzie kilka dni wcześniej padły strzały. Staram się odrzucać od siebie w pełni logiczne czarne myśli, poddaje się losowi, doskonale wiem, że popełniamy straszne błędy i wszystko nieudolnie zrzucamy na barki szczęścia bądź pecha. Z drugiej strony po miejscowości chodzą plotki, że Rosjan od jednego bądź dwóch dni w Klawdijewie nie ma, a pojedyncze punkty kontrolne zostały przez nich opuszczone. Problem polega na tym, że to nie jest moja pierwsza wojna. Nie ufam do końca żadnej informacji. Miejscowi nie mają tak wyczulonych mechanizmów i po miesiącu w rosyjskim towarzystwie łatwo mogą wpaść w sidła nieuzasadnionej euforii.

Miejscowość pogrążona jest w ciemności. Po zbombardowaniu elektrociepłowni w Borodiance nie ma w niej ani prądu, ani ciepłej wody. Część paczek wypakowujemy u jednej, sprawiającej dosyć zamożnej jak na warunki ukraińskie, rodziny. Idzie nam to już zdecydowanie sprawniej aczkolwiek jaśniej też już nie będzie… czekają nas dalsze wojaże po zmroku.

Następnie kierujemy się, bądź przynajmniej tak nam się wydaje, do niejakiego Andrieja. Tego kierowcy na doczepkę, który pojawił się nam znienacka już gdy dojeżdżaliśmy do Klawdijewa. Zadeklarował się, że może nas przenocować. Jednakże… od około godziny nikt go nie widział. Artiom prowadzi nas do jedynego Andrieja jakiego tutaj kojarzy co przy około 5000 mieszkańcach do wojny nie wróży dobrze… Podjeżdżamy pod sporą bramę na skraju lasu. Wychodzi para zauważalnie po 40-stcę. Są co najmniej zaskoczeni.

Szybko dociera do mnie, że to nie jest ten Andriej… ale chuj… pojawia się dosyć w naszej sytuacji naturalne pytanie czy mogą przenocować całą naszą czwórkę: mnie, Kubę, Maksima i Saszkę. W pierwszej chwili są w delikatnym szoku, może nie, że niepomocni, ale próbują zrozumieć co do końca się właśnie wydarzyło i jak to wszystko zorganizować. Dwóch Polaków, nasz rodzynek z nunczako i chyba jedyny na pierwszy rzut oka normalny. Po krótkiej rozmowie zapraszają nas do siebie. Wita nas zadbany ogródek, włączone lampy ogrodowe, całkiem spory dom, psy i koty. Ponownie… jakby nie było żadnej wojny. I skąd do chuja mają prąd na lampy ogrodowe?! Zachodzimy do kuchni, w której znajduje się spore akwarium i wręcz filmowa, półokrągła od góry klatka z kanarkiem. Wszystko co zobaczymy jest wykończone w, tak mi się wydaje, wysokim standardzie – kuchnia, łazienka, toaleta, pokoje, nawet schody… jak nie na wschodzie, do niczego nie można się przyczepić. Aż pozazdrościłem warunków.

Gdzieś między tym wszystkim przewija się czwórka dzieci – najstarszy syn koło 18-20 lat, dwie córki w okresie dojrzewania i najmłodszy, może 6-7 letni syn. Ojciec jest dosyć postawny, wysoki, spokojny. Nie wylewa na lewo i prawo słów i emocji. Praktycznie się nie uśmiecha. Jego żona jest bardziej rozgadana, ewidentnie chce nam pomóc, może odrobinę się pokazać z tej lepszej strony. Maksim staje duszą towarzystwa, znowu wchodzi w fazę hiperaktywności i uwydatnia swój aktorski warsztat. Sasza wręcz odwrotnie, sprawia wrażenie delikatnie zawstydzonego. My z Kubą badamy obszar, próbujemy wyczuć atmosferę, kto jest tutaj kim. W jakim są stanie psychicznym.

Rodzina proponuje nam coś do zjedzenia. Początkowo opieramy się, przecież nie po to wieźliśmy te wszystkie paczki z pomocą humanitarną, aby teraz obżerać się. Oczywiście głód nas coraz mocniej atakuje, ale z drugiej strony gdyby to był pierwszy raz… wiem przecież co się będzie działo – sinusoidka, na zmianę narastające ataki głodu i wyciszenia – wbrew pozorom nic strasznego. To też skądinąd fenomen, ludzie w przypadku wojny skupiają się głównie na gromadzeniu jedzenia zapominając, że bez kalorii człowiek jest w stanie bardzo długo funkcjonować, a bez wody czy sanitariatów już nie bardzo. Choroby wykańczają dużo szybciej niż niedożywienie.

Jednakże ciężko tutaj pokusić się o jednoznaczną ocenę. Wydają się żyć całkiem dostatnie nawet w tym wydawałoby się trudnym okresie, niczego chyba im nie brakuje, jedzenia mają sporo, wypiekają sami chleb, a prąd czerpią z generatora na gaz, który nadal dociera do Klawdijewa. Wyciągają kaszę, jedną z konserw, trochę kiszonych warzyw i po krótkim przygotowaniu serwują jakże wschodni, autentycznie bardzo smaczny, obiad. W czasie gdy Maksim ponownie w przedziwnym przypływie energii zachwala, wręcz momentami karykaturalnie, posiłek Aleksander prezentuje rodzinie ponoć nienajgorsze wino.

Za to my z Kubą prowadzimy ciche analizy ubarwiane czarnym humorem i ciężkimi żartami. Nie ma dla nas żadnych świętości, nie ma że boli. Głównym naszym tematem są mechanizmy ucieczki, pewnego wyparcia czyhającego permanentnego zagrożenia.

Maksim, jakby trywialnie to nie zabrzmiało, po prostu odrzuca od siebie wizje ryzyka i niebezpieczeństwa. Na swój sposób wydaje się tworzyć w swojej głowie alternatywną rzeczywistość pozbawioną takich słów jak „więzienie”, „kalectwo”, „śmierć” czy „tortury”. Dosyć często lubi się mocno ujarać, zajebać z wiadra czy konkretnie wypić. Będzie z niebywałą pasją opowiadał o grzybach. A powiedzmy, że… albo nie, pominę temat psychodelików. Mi pozostanie tylko przypuszczać, że próbował w swoim życiu znacznie więcej różnych narkotyków. Na Ukrainie przecież to nic niezwykłego.

Swoją drogą dobitnym dowodem na taką tezę będzie dyskusja między Maksimem i Saszką na temat popa. Prosił on, żeby Maksim nie zabierał swoich pałek nunczako aby nie wzbudzać podejrzeń u Rosjan. Nie posłuchał. Będą z jednej strony narzekać, a z drugiej naśmiewać się z tych niekończących się litanii odnośnie naszego bezpieczeństwa. Że tyle ostrzegał, przesadzał, wyolbrzymiał, a przecież nic takiego się nie stało. Wszystkie przebiegło gładko i przyjemnie.

Z Kubą wtedy będziemy milczeć. Pop wydawał się być znacznie lepiej zorientowany i tak po ludzku więcej już widział i więcej miał okazję doświadczyć i dowiedzieć się. Posiadał znacznie precyzyjniejsze informacje od pozostałych członków eskapady. Można go było nie lubić, można się było irytować jego ojcowskim stylem pouczania. Ale według nas, już wtedy, uważaliśmy, że należało jego słowa brać bardzo serio. Nawet jeśli wyolbrzymiał. Po drugie… przedsięwzięcie nadmiarowych kroków dla jednostkowego i tym samym zbiorowego bezpieczeństwa powinno być naszym obowiązkiem. Nie chcę kurwa nadmierne moralizować, ale to, że szczęśliwie wjechaliśmy do Klawdijewa nie oznaczało wcale, że równie bezpiecznie wyjedziemy. A ewidentnie wdzierało się do zespołu niewskazane w tych realiach rozprężenie.

Jelena, żona, nie pracuje, zajmuje się rodziną. Wszystkich utrzymuje mąż, dawniej wysoko postawiony dyrektor, obecnie biznesmen prowadzący swój własny eko-biznes. Jelena z pełną pasją, ale też specyficznym, ledwie wyczuwalnym, niepokojem opowiada o ich ogrodzie z malinami, o trzystuletnich dębach, które rosną na ich działce i które to zdeterminowały decyzję o kupnie akurat tego kawałka ziemi, o psie, o kocie, o tym, że jej starszy syn miał lecieć do Barcelony, ale, że wojna… następnie pokazuje na tablecie filmik ze swoim najmłodszym synem pływającym wśród czterometrowych rekinów. Próbuję okazywać zainteresowanie, ale coraz bardziej czuję się nieswojo… co jest do kurwy nędzy…

Nie zrozumcie mnie źle. Doskonale wiedzieliśmy, że to był jeden wielki pokaz ucieczki od wojny, mechanizm, który prawdopodobnie pozwalał tej kobiecie choć odrobinę normalnie funkcjonować, skupić się na tym co ją jak najbardziej oddalało od trwającej wojny. Ale…

W Klawdijewie nie nastąpił ponoć nawet jeden wybuch. Nic nie przyleciało mieszkańcom z nieba. Całokształt zniszczeń ograniczał się do zwalonego jednego czy dwóch, bo nie byli pewni, słupa(ów) elektrycznego kiedy to czołg przewalił się do kanału razem z nim(i). Pozwolę sobie na dzisiejszą retrospekcję, aby uwypuklić surrealizm sytuacji.

Borodianka, może 6 kilometrów na zachód. Ruina. Niemiszajewe tuż obok na wschód. Zniszczone. 20 kilometrów na południe Makarów – nie istnieje. Worzel, Hostomel, Irpień… w końcu Bucza. Nie muszę chyba nic pisać. Wszystko w promieniu maksymalnie 15 kilometrów. Porozrzucane po okolicy przeorane wojną wsie. Mówimy o jednej wielkiej osi tragedii… a Klawdijewo? Praktycznie nietknięte… kurwa! To jest szczęście na granicy totolotka. Jeszcze raz – nie mówimy o czymś 20km dalej – apokalipsa zaczyna się już trzy-cztery kilometry dalej.

Jak to się stało, że to niewielkie pięciotysięczne, wręcz idylliczne miasteczko położone wśród majestatycznych lasów i jezior zostało ominięte przez walki?

Po pierwsze znalazło się w samym centrum rosyjskiej okupacji. Front stanął około 10-15km na południe, wschód i zachód. Rosyjska artyleria została rozstawiona, szczęśliwie dla mieszkańców Klawdijewa, w okolicznych miejscowościach. Dosłownie w okolicznych, często tylko kilka kilometrów od rogatek. A pamiętajmy, że Rosjanie jak najbardziej wykorzystują cywilną infrastrukturę do chowania swojej artylerii dzięki czemu biorą w ten sposób mieszkańców za żywe tarcze (Ukraińcy stoją przed dylematem czy odpowiadać ogniem ryzykując śmiercią własnych cywilów). Po drugie Klawdijewo znajduje się odrobinę obok głównej trasy więc mieszkańcy nie musieli permanentnie obawiać się przejeżdżających rosyjskich kolumn. Od czasu kiedy Rosjanie zdali sobie sprawę, że lokalna ludność nie jest nastawiona do nich przychylnie owe kolumny zaczęły być realnym zagrożeniem. Rosjanie obawiający się partyzanckich ataków czy korygowania ognia artylerii bez zapowiedzi niejednokrotnie ostrzeliwali cywilów. I niestety… z bólem serca to piszę, mieli w tym odrobinę racji. W momencie kiedy cywil rzuca koktajlem mołotowa przestaje być cywilem i ściąga niebezpieczeństwo na wszystkich innych. Tak, to były i są zbrodnie. Ale chcę abyście rozumieli ich przyczyny.

Dopytuję Jeleny dlaczego nie próbowali uciekać, dlaczego zostali pod okupacją. W odpowiedzi słyszę, że najzwyczajniej w świecie bali się. Na początku wojny ściągnęli z Kijowa swoje córki. Tak przy okazji posiadają skromne trzy mieszkania w stolicy Ukrainy. Trzeciego dnia wojny Rosjanie już byli w Klawdijewie. Niedługo później padł zasięg i elektryczność. Takich osób, które uciekły z Kijowa na powiedzmy prowincję było mnóstwo. Większość myślała, że znacznie bezpieczniej będzie zostać w swoich daczach w lasach niż w samym mieście. Ironia losu, sam poznałem kilka takich osób.

Mer Klawdijewa uciekł na samym początku wojny. Zapadł się pod ziemię. Jego rolę przejęła 32 letnia kobieta, która delikatnie mówiąc nie była w stanie sprostać stawianym przed nią zadaniom. Widocznie ekstremalne wojenne realia przerastały ją. Z Klawdijewa w przeciwieństwie do pozostałych miejscowości z tego obszaru nie został utworzony żaden bezpośredni, oficjalny korytarz humanitarny. Częściowo pozbawieni kontaktu ze światem mieszkańcy musieli uciekać albo na własną rękę w ramach nieoficjalnych konwojów albo dostać się do Worzela bądź Borodianki i dopiero stamtąd oficjalną trasą wydostawać się. W ten sposób Klawdijewo opuściło około 4000 z 5000 mieszkańców.

Wracając do historii rodziny… wojna kreuje trudny do opisania paranoidalny szum informacyjny. Nikt nic do końca nie wie, nikt niczego nie może być do końca pewny. Ludzi pod okupacją zalewają, nierzadko sprzeczne ze sobą, informacje. Tu kogoś rozstrzelali, tu kogoś postrzelili, gdzieś spadła bomba, skądś poszedł ostrzał, ktoś zniknął, jedną wioskę ograbili, gdzie indziej ustanowili blokpost, na którym trzeba płacić, a gdzie indziej można po cichu przejechać. Sytuacja się dynamicznie zmienia i nawet posiadanie prawdziwej informacji sprzed dosłownie kilku godzin nie gwarantuje, że będzie ona nadal aktualna. Jeśli ktoś tego z początku nie rozumie to bardzo szybko przywyka do świata dezinformacji, w którym wszystkim zależy wyłącznie na przeżyciu. Tak cywilom jak i, o czym często zapominamy, żołnierzom.

Co więcej przez blokadę informacyjną miejscowi zazwyczaj nie mieli bladego pojęcia o skali destrukcji jaka dotknęła sąsiedzkie miejscowości. Tak, to jest ten poziom izolacji z jakim mierzyli się mieszkańcy.

W tych oparach strachu Jelena wraz z mężem zdecydowali się nie wyjeżdżać i trwać po cichu póki sytuacja wyglądała ułudnie stabilnie. Faktycznie mieli rację z tym, iż ich córki znalazły się w niestety najgorszym możliwym wieku na czas wojny. 16-17 lat? Ja pierdolę… co gorsza zdecydowanie nie były z kategorii tych brzydkich. Ryzyko gwałtu już wtedy określaliśmy z Kubą na wysokie. Z dzisiejszą wiedzą? Całkowicie przypadkiem i szczęśliwie w mojej ocenie podjęli bardzo dobrą decyzję. Cóż, jedni mają sporo szczęścia, inni znacznie mniej…

Okupacja podczas pierwszej rotacji w pierwszym miesiącu zdawała się nie być jakoś przesadnie okrutna. Naturalnie życie w pewnej izolacji nie należało do lekkich, ale rosyjscy żołnierze z tego okresu w Klawdijewie traktowali ponoć całkiem w porządku jego mieszkańców. Postawili warunek, że jeśli cywile nie będą do nich strzelać to też oni nie będą robić im problemów. Przeszukali jedynie większość domów w poszukiwaniu broni i ewentualnych członków Obrony Terytorialnej. O dziwo, to jest niewiarygodne, dom naszych gospodarczy pominęli…

Usłyszeliśmy historię jak pewnego razu Rosjanie przyszli z workiem ziarna i kazali upiec im chleb. Nie jestem pewien czy wzięli dla siebie 10 bochenków, a resztę pozwolili miejscowym wziąć czy to było na odwrót (tj. 10 bochenków dla miejscowych, a reszta dla nich), ale nie wzięli wszystkiego dla siebie.

W okolicy także funkcjonuje ferma drobiu i obory ze świniami, które zaopatrują ludzi pozostających pod okupacją.

Jelena z mężem zaczynają nas z ogromną uwagą dopytywać o wojnę i co może ich tu czekać. Maksim bez najmniejszego zwątpienia wyraża swoje zdanie – że Rosjanie wychodzą, że wojna tutaj dobiega końca. Strasznie tego nie lubię. W momencie kiedy twoje słowa mają pewną realną wagę i niosą za sobą ryzyko oparcia o nie czyjeś decyzji od której może zależeć czyjeś życie? Mam już z tym problem. Nie mówię, że nie miał racji, ale ponownie, na wojnie każdy widzi tylko malutki wycinek opowieści.

Niepewnie doradzam, że co do zasady zawsze lepiej opuścić obszar zagrożony działaniami wojennymi. I to jak najwcześniej. Że nigdy nie wiadomo gdzie i jak przesunie się linia frontu, gdzie zostaną umiejscowione stanowiska artylerii, gdzie będą stanowiska dowodzenia i jak będzie przechodziła logistyka. Dodaję, że mieli ogromne szczęście do tej pory, że ich miejscowość omija wszystko co najgorsze.

Pytają: „Czy to oznacza, że tu też mogą być walki?”

Odrobinę zamieram. Naturalną odpowiedzią byłoby „Że tak, oczywiście…”, ale z drugiej strony nie chcę ich niepotrzebnie straszyć. Tym bardziej, że sytuacja sił rosyjskich w tym obszarze faktycznie zaczynała być co najmniej trudna więc można było oczekiwać dalszych ukraińskich sukcesów. Staram się podkreślić słowo „mogą” co wcale nie oznacza, że muszą. Że jest spora szansa, że Klawdijewo pozostanie spokojnie. I, że też ich z grubsza rozumiem, że ucieczka nieoficjalnym korytarzem niesie za sobą ogromne ryzyko. Muszą sami podjąć decyzję co dalej.

Maksim dodaje. Że Rosjanie wyjeżdżają. Miejscowi mówili o kolumnie 180-200 pojazdów, które przejechały przez Klawdijewo. Też to słyszeliśmy. Natomiast ja zachowuje spokój, daleko mi do entuzjazmu. Na ten moment ciężko powiedzieć co się dokładnie dzieje, kto ma tutaj władzę, uważam, że należy zachować pełną ostrożność i z ogromną dozą nieufności przyjmować tego typu doniesienia.

Jest po północy, nie wiemy co się dzieje, nie wiem czy moi przyjaciele otrzymali wiadomość, że ze mną wszystko w porządku… w tej atmosferze niepewności idziemy spać. O 7 rano ma przyjechać Artiom i wszyscy razem mamy kontynuować rozrzucanie paczek…

Wyzwolenie

Po przebudzeniu wita nas zacne śniadanie – owsianka okraszona truskawkami, dżemem i miodem z ich własnej pasieki. Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem. Czekamy na Artioma. Jednak pozbawieni telefonów i sieci nie mamy możliwości dowiedzieć się co się z nimi dzieje. Nie martwimy się, ale wkrada się zniecierpliwienie. Musimy jeszcze rozwieźć paczki na kilka punktów, zapakować ludzi do aut i spróbować bezpiecznie wyjechać…

W międzyczasie z nudów z Saszką sobie żartujemy, rzucam prowokacyjnie czemu Ukraińcy nie mogą mówić w języku polskich panów czy pięknym języku Puszkina tylko muszą używać tego chłopskiego ukraińskiego. Typowe głupie przycinki na odreagowanie przeciągającej się niepewności. Powiedziałbym międzyetniczne dogryzanie bez żadnej wartości. Chwilę później wpada Maksim i odbiera to zupełnie inaczej. Ostro reaguje, że nie życzy sobie takich żartów, że oni mogą z siebie żartować, ale inni z nich już nie. Po raz kolejny ścieramy się. Nie zamierzam wchodzić w ten konflikt i go dalej eskalować, to nie miejsce i nie czas na takie groteskowe, wręcz absurdalne dyskusje. Tym bardziej, że dostrzegam, iż Maksim chyba nie do końca sobie radzi ze stresem. Odpowiadam ze spokojem tylko, że jeśli będzie próbował ze mną rozmawiać siłą to i siłą odpowiem.

Sytuacja gdzieś po drodze się uspokaja. Nie powiedziałbym, że atmosfera została oczyszczona, ale posiadamy wystarczający margines do działania. Wkurwiają mnie takie bezsensowne kłótnie. Tylko wybijają z rytmu, mamy przecież dużo ważniejsze sprawy. Wiem, widzę, że głupie żarty mogą kogoś urazić, ale Kuba miał chyba wtedy rację mówiąc, że to Maksim nadmiernie chciał okazać swoją dominację, aby oddalić ze swojej głowy widmo nadal czyhających zagrożeń. W końcu nadal byliśmy w najgorszym wypadku pod okupacją, a w najlepszym na ziemi niczyjej…

Pamiętacie jak pisałem o karmie dla ptaków? Oprócz kanarka Jelena zniosła z piętra jeszcze jedną klatkę z papugą. Widzę po Kubie, że już z trudem powstrzymuje śmiech. Moja twarz całkowicie mnie zdradza: „Ja pierdolę… nie… on tego nie robi”. Robi. Maksim udaje się do auta i wyciąga z niego karmę dla ptaków. Łapię się za głowę, to się naprawdę dzieje. Kuba jest dla mnie bezlitosny i głośno się śmiejąc nabija się ze mnie: „Ryzykowałeś życie dla jebanego ptaka!”

Gospodarze za to zaczynają żyć nowym problemem – zaginął im kot. Zaczynają szeroką akcje poszukiwawczą, która w miarę czasu zatacza coraz szersze terytorialne kręgi.

W końcu pada sygnał. Żegnamy się z naszymi gospodarzami i ruszamy w dalszą drogę, tym razem na „dacze” – domki letniskowe gdzie rozdamy kolejne paczki. Ponownie wita nas chaos i dezorganizacja. Paczki zrzucamy do małej budki przypominającej kanciapę gdzie śmierdzi takim wilgotnym, wręcz mokrym psem. Na wieść o paczkach schodzą się miejscowi. Ustawia się rządek dyskutantów, mężczyzn i kobiet w różnym wieku, zazwyczaj między 40 i 50 lat. W pewnej chwili wołam, że może by ktoś mógł pomóc z noszeniem tych paczek. Wiecie, mi to latało koło chuja, jednorazowa akcja, przygoda. Ale patrzycie na tych reprezentantów pokolenia „Daj, daj, daj”, nikt nie zapyta czy w czymś pomóc. Homo Sovieticus w swoim naturalnym środowisku, jak ktoś nie zapierdoli ich batem i nie powie wprost co należy zrobić to będą stali bezwiednie tak długo jak się tylko da.

Artiom z Ivanem próbują wszystko skrupulatnie ogarniać. Zależy im aby każda paczka dotarła do adresata, aby nikt sobie niczego nie przywłaszczył. Ja uważam, że skoro wiedzą kto niezbyt chlubnie się zasłużył to należałoby sprawnie rozliczyć się ze złodziejem. Trwa wojna, trzeba efektywnie radzić sobie z aspołecznymi jednostkami mającymi problem w zrozumieniu, że przetrwanie jest grą zespołową. Wiem, łatwo mi mówić.

Kuba ewidentnie zaczyna się irytować. Zgadzam się z nim, że logistyka jest dramatyczna, tracimy multum czasu w nieuzasadniony sposób. W zasadzie od kiedy ruszyliśmy nic nie było według wcześniej ustalonego planu. Jechaliśmy inną trasą, w innym składzie osobowym, miały być dogadane blokposty… a nic nie było dogadane. Może nawet nigdy nic takiego nie miało mieć miejsca i były to tylko urojenia Maksima? Chuj wie… Maksim w końcu tylko raz wjechał i spokojnie mógł coś przekręcić.

W czasie popijania herbatki jeden z mężczyzn dzieli się z nami, że jakieś 200m dalej za płotem gdzieś za jakąś rzeczką znajduje się zniszczony czołg i ciała trzech Buriatów. Przy okazji warto dodać, że dla Ukraińców prawie każdy „skośnooki” to Buriat. Nie rozróżniają dalej na Tuwińców, Jakutów czy mieszkańców Ałtaju. Decydujemy się z Kubą udać na mały spacer aczkolwiek po około 100 metrach między domkami przestajemy dostrzegać przemykające ludzkie sylwetki. Zaczyna do nas docierać, że może to nie jest najlepszy pomysł… nie mamy białych opasek, jesteśmy dwoma mężczyznami w wieku mobilizacyjnym i idziemy w dosyć losowym dla nas kierunku szukać czołgu i zwłok… jakby to powiedzieć… jeśli będzie gdzieś tam ukryty snajper to mamy kulkę praktycznie jak w banku. Stwierdzamy, że ryzyko, nawet jeśli urojone, jest zupełnie nie warte nagrody. Mamy już tak ogromny bagaż doświadczeń z tego wyjazdu, że chcemy go dosłownie i w przenośni tylko dowieźć z powrotem.

W końcu po około może i nawet dwóch godzinach Artiom daje znać, że zakończyli rozdysponowywanie i ewidencjonowanie wszystkich paczek. Możemy jechać dalej. Część ludzi szczerze nam dziękuje, widać w nich prawdziwą wdzięczność. Inni nie są aż tacy wylewni. Ale też staram się ich zrozumieć. Żyją w wojennym stresie, a po drugie nie każdy nawet na co dzień potrafi okazywać nawet te najprostsze emocje. Sam w pewnym stopniu do nich należę.

Wyjeżdżając podchodzi do nas jakiś dziwny młody typ. W pierwszej chwili nie usłyszałem za dobrze, zrozumiałem, że chce nam dać bądź sprzedać szlugi, odpowiedziałem, że, „Nie, nie potrzebujemy”. Wtedy Kuba połączył błyskawicznie kropki i przytomnie zainterweniował kontrując moją bezmyślną odmowę. Specyficzna mowa niewerbalna i ten charakterystyczny sposób wypowiadania się i w końcu pytanie „Czy chcemy szyszki”… viola! Dobra, chuj, dawaj! Typ wyciągnął z kieszeni magiczny słoik z magicznym zielem. Po otwarciu Kuba wyciąga może gięta, może półtora i wrzuca do schowka luzem. No to my już wiemy czym są te szyszki… i to o to chodziło Maksimowi z paleniem szyszek… kolejna zagadka rozwiązana.

Wracamy na główny plac pod cerkwią gdzie jest już mnóstwo ludzi, aż dziwnie tłoczno. Przybywa aut, ludzi na rowerach, zwykłych ciekawskich spacerowiczy. Artiom ma już z góry przygotowaną listę do ewakuacji. Wśród nich jeden chłopak ze złamaną ręką i kilka starszych osób – pozostałe miejsca możemy zapełnić na wpół losowymi osobami. Znika na kolejną godzinę z dosłownie kilkunastoma paczkami, a robi się coraz później, jest już po południu. Nadal nie wiem czy jakakolwiek wiadomość od mnie wyszła. Czy ktoś się nadmiernie martwi? Czy jest gnój w ambasadzie? Nie wiemy także ile przyjdzie nam jeszcze czekać. Nie było to najważniejsze dla nas, ale tliło się w tle moich myśli.

W czasie oczekiwania przejeżdża na rowerach Jelena z córkami. Zgadza się, dalej szukają kota. Życzę im, chyba trochę nieszczerze, powodzenia, w głębi siebie mam totalnie wyjebane na kota. Znaczy polubiliśmy ich, pomogli nam, tak po ludzku dobrze aby go znaleźli, ale… dla mnie to tylko kot. Wróci. Albo i nie. Chuj wie.

Zaczyna krążyć coraz więcej plotek, że Rosjanie faktycznie się wycofują z tego obszaru. Nikt nie okazuje nadmiernej euforii, dostrzega się niepokój połączony z antycypacją zakończenia okupacji. Dostrzega się rosnące napięcie i niepewność wymieszaną z nadzieją. Atmosfera wyczekiwania zostaje przerwana gdy pojawia się ktoś z papierosami. Dosłownie ludzie rzucają na ziemie to co mają w rękach i biegną do, jakże ważnego dla przetrwania lokalnej społeczności, sprzedawcy. Wymachują banknotami próbując dobić się po swoją dawkę nikotyny.

Jest dosyć chłodno, siedzimy w aucie, mamy sporo benzyny, powinniśmy bez najmniejszego problemu zrobić 150, może  i dwieście kilometrów. W pewnym momencie na plac wjeżdżają dwa ubrudzone pickupy. Zatrzymują się między ludźmi. Wychodzi z nich kilka osób w wojskowych mundurach. Zamieramy.

Jeśli to są Rosjanie mamy przejebane. Mam na myśli bardzo przejebane. Stoimy maksymalnie 50 metrów na wprost całej sceny. Nie żartuję, to były jedne z najdłuższych kilkunastu sekund w moim życiu. Odjechać ot tak nie możemy, to będzie zbyt podejrzane. Możemy próbować wyjść z aut, wtopić się w tłum i spróbować wycofać się w postronne miejsce i auto wtedy prawdopodobnie oddać na straty. Decydujemy się zostać. Czekamy na rozwój wypadków.

Wypatruję koloru opaski na ramieniu. Biała lub czerwona to wojsko rosyjskie. Co do zasady czerwone noszą Rosjanie, a białe Czeczeni. Natomiast bywa to tak pokręcone, że nie dam sobie ręki uciąć za to wyjaśnienie. Dostrzegam ówcześnie „ukraiński” błękit… napięcie schodzi, ale to jeszcze nie koniec. Nie ufam temu co widzę, oczekuję rozwoju dalszych wypadków. Nie mamy żadnej gwarancji, że to nie jest rosyjska prowokacja. W końcu już nie raz Rosjanie przebierali się w ukraińskie mundury i barwy. Nie zdziwiłbym się oczywiście gdyby Ukraińcy też to robili…

Coraz więcej ludzi zbiera się w około żołnierzy. Też są nieufni, niczym wystraszone zwierzęcia podchodzą małymi krokami i zanim wykonają kolejny ruch sprawdzają co się stanie. Zaczynają pojawiać się pierwsze uśmiechy, ktoś krzyczy „Slava Ukraini!”, ktoś robi selfie… wychodzę sprawdzić. To już wystarczająco dużo sygnałów, aby zaryzykować. Podchodzę, rozglądam się po reakcjach, wsłuchuję się w słowa i akcent, próbuję wyłapać język ukraiński, doglądam naszywek. Wszystko potwierdza, że naprawdę do Klawdijewa zajechali ukraińscy żołnierze. Pokazuję paszport, pytam jak wygląda sytuacja, słyszę to samo co inni – „Droga na Makarów jest czysta, można jechać, Rosjanie wyjechali.”

Byliśmy autentycznie bez najmniejszego przekoloryzowania świadkami wyzwolenia.

Pomiędzy

Po długim wyczekiwaniu wraca Artiom. Zaczynamy w końcu kształtować konwój powrotny – łącznie gromadzi się około 15 aut. Okazuje się, że sporo osób sprytnie przechowało benzynę czy ropę czekając na odpowiedni moment do ucieczki. Wraz ze świeżymi informacjami przybywa tym bardziej chętnych aby wyjechać. Nikt nie ma pewności czy wojna nie wróci i tym razem więc decyzja aby udać się względnie bezpieczną trasą jest rozsądna.

Do mojego auta udaje się upchnąć 5 dodatkowych osób, łącznie z Kubą jest nas siódemka. Nie jest wybitnie wygodnie, przynajmniej dla pasażerów, ale nie wydaje się być też jakoś dramatycznie. Auto mimo pewnych obaw nadal odpala, a to jest najważniejsze. W końcu ruszamy. Nie udaje nam się ujechać nawet pięciu kilometrów kiedy okazuje się, że tracimy oponę…

Ja pierdolę! Szukamy na szybko rozwiązania, sprawnie wyrzucamy ludzi z auta i próbujemy dostać się do dojazdówki. Oczywiście jako odpowiedzialny kierowca nie mam zielonego pojęcia jak ją wyciągnąć spod podwozia. Równolegle więc udaje się na wycieczkę po pozostałych kierowcach szukać u nich zapasowego koła. Jedna z osób otwiera mi okno, mówi, że ma, ale nie będzie pasować. Łącze kropki… kurwa… przecież nawet nie widział pewnie mojego auta. Rzucam:

– Skąd wiesz, że nie będzie pasować?

Cisza.

– Dawaj to koło, raz, raz!

Przestało mi się chcieć pierdolić z homo sovieticus. Autentycznie byłem agresywny i gotowy wziąć je sobie sam. Tacham je do auta, sprawdzamy, kurwa… akurat teraz przypadkiem musiał mieć rację. U mnie jest pięć śrub, u niego cztery. Czymś takim jak różnica w średnicy o kilka centymetrów przecież nie zawracałbym sobie głowy.  I okazuje się, że praktycznie wszystkie pozostałe auta mają koła mocowane na cztery śruby. Cóż… wobec tego będzie trzeba dostać się do, i tak zajechanej, dojazdówki.

W międzyczasie z mojego auta wychodzi grubsza para w okolicy 25-30 lat. Znaleźli inne auto, które dowiezie ich bezpośrednio do Żytomierza. Widać w nich szczerą radość. Nikogo chyba nie zaskoczę, że nie padło żadne „dziękuję” czy wyjaśnienie. O zaproponowaniu chociażby symbolicznie pomocy też nie muszę mówić. To jest „ten typ” ludzi. Ja miałem w to wyjebane, będzie wygodniej dla wszystkich, ale gdybym to ja organizował, angażował i starał się, ryzykował wielokrotnie… no myślę, że mógłbym zareagować inaczej niż satyrycznym śmiechem. Kuba wyczuwa mój nastrój i dodaje nabijając się: „Kibice sukcesu.”

Fascynujący jest ten brak poczucia kolektywu, jakieś czasowej wspólnoty, w sytuacji zagrożenia. Ja rozumiem, że w ekstremalnych okolicznościach każdy zaczyna dbać wyłącznie o siebie. Ale tutaj nikt nie planował zabawiać się w kanibalizm, nie znajdowaliśmy się w żadnych realiach bez wyjścia. To tylko pokazuje, że na wojnach większość ludzi jest bierna i bezużyteczna. Nawet lepiej aby oni wyjeżdżali jak najdalej i nie przeszkadzali tym co chcą mieć realny wpływ. Serio.

Żeby było śmieszniej owa parka zabiera się z gościem, który jechał na pusto… Kurwa! Dlaczego jechał na pusto?! Nie mógł się ogłosić krzycząc, spytać kogoś czy nie chce jechać… przecież nie brakowało chętnych…

W końcu po istnej burzy mózgów udaje nam się odkręcić zapasowe koło, które zgodnie z przewidywaniami, znajdowało się w tragicznym stanie. Błyskawicznie zmieniamy i kontynuujemy jazdę. Jak się okazuje się nie na długo, kolejny postój, Artiom znowu ucieka na ponad pół godziny rozwieść dosłownie kilka ostatnich paczek. Jest już koło 13-14 po południu.

Drogą przy której stanęliśmy od czasu do czasu przejeżdżają rowery z specyficznymi przyczepkami załadowanymi świniami. W pewnej chwili jadą tak aż trzy rowery przywiązane jeden za drugim… satyryczno-językowy humor nie opuszcza Kuby, nie wiem skąd on znajduje takie połączenia: „Wieprzowy kulig”. Jednak w tle pojawia się mglista myśl, że chyba wyzwolenie przyszło w samą porę. Prawdopodobnie jedzenia z rzeźni czy fermy starczyłoby jeszcze na kilka tygodni, aczkolwiek tego już ani my, ani mieszkańcy nie mogliby być pewni. Czas z pewnością nie działał na ich korzyść, a każdy kolejny tydzień pod okupacją mnożył tylko kolejne problemy i zmniejszał szansę przetrwania.

W trakcie oczekiwania żona starszego pana po dwóch zawałach wspomina, że powinniśmy za zaleceniami żołnierzy zdjąć białe poszewki z auta. Spokojnie odmówiłem dając jasno do zrozumienia, że dopóki nie osiągniemy wprost linii ukraińskich dopóty będę z nimi jechał. Mimo zamieszania przez użycie koloru białego przez Czeczenów sumarycznie jest to nadal kolor głównie wykorzystywany dla cywilów i kolor co do zasady jawnie z nimi kojarzony. Co ciekawsze w miejscowościach znajdujących się bliżej strefy walk cywile po stronie ukraińskiej często w ramach pewnej formy poparcia i jedności noszą opaski w barwach ukraińskiego wojska (kolejno: żółte, niebieskie i w ostatnim czasie zielone). Między innymi stąd kolor biały nie jest mile widziany przez ukraińskie wojsko.

Nasza trasa prowadzi przez morze zrujnowanych wiosek i porzuconego bądź zniszczonego rosyjskiego sprzętu. Jedziemy przez Nową Greblje, Andrijivke, Lipivke, Korolivke, Zabujanije. Niektóre wioski są zniszczone w 10-20%, niektóre w ponad 50%. To są realnie ogromne zniszczenia obrazujące skalę i dynamikę walk. Z jednej strony faktycznie zdjęcia jakie docierają z mediów obrazują w przygniatającej większości zniszczenia – bo przecież kogo obchodzą domy, których wojna w żaden sposób nie dotknęła – więc może powstawać nieprawdziwe wyobrażenie, że gdzie nie spojrzeć są istne morza ruin. Tak nie jest. Nawet w najgorszych miejscach nadal nie powinno stanowić trudności znalezienie całego domu. Ale… jeśli w wiosce połowa zabudowań przestała istnieć to możemy śmiało mówić o ogromnej katastrofie. Powiem wręcz, że widok co czwartej czy piątej uszkodzonej budowli daje wiele do myślenia i pozwala poruszyć wyobraźnię.

Jest. Na widok pierwszego ukraińskiego blokpostu czujemy wyjątkową ulgę. W zasadzie to nie był jeszcze typowy punkt kontrolny, a raczej jeszcze chwilę temu frontowa pozycja wojsk ukraińskich. Nikt nas tam jakoś nawet specjalnie nie sprawdzał. Wyciągam tylko ostrożnie przez okno opaskę uciskową. Obaj, tj. ja i żołnierz mamy puste spojrzenia. Mi się pewnie zbyt szybko nie przyda, a kolejną załatwię sobie przy zbliżającym się nawrocie do Polski.

Natomiast co wydaję mi się całkiem ważne, ten blokpost wcale nie był tak blisko Klawdijewa. Ziemia niczyja wciąż rozciągała się na sporym obszarze, a zagubionych rosyjskich żołnierzy czekała trudna gra w chowanego celem dotarcia na Białoruś. Większość zostanie schwytana lub zginie. Mówiąc prostymi słowami… nie jest i jeszcze długo nie będzie tam bezpiecznie. Tym bardziej, że sowiecka amunicja niechlujnie, jak to bywa nad Wołgą, magazynowana ma tendencje do niewybuchania. Podobnie z minami, których Rosjan pozostawili za swoimi plecami całkiem dużo…

Jeden obraz zadziała nam wyjątkowo mocno na wyobraźnie. Kolumna sześciu, może siedmiu spalonych aut w kierunku Makarowa, w której z jednego z nich nadal wystawały całkowicie cywilne rzeczy osobiste, takie, których pewnie nawet Rosjanie by nie kradli… ja wiem, pomyłki się zdarzają, ja wiem, żołnierze też wykorzystują auta cywilne. Ale patrząc na zgliszcza tych kilku samochodów ciężko mówić o przypadku. Zabrzmi patetycznie, ale chyba dosyć intuicyjnym przemyśleniem dla nas było to, że mogliśmy to być my. Jedno to być świadomym ryzyka. Drugim widzieć na własne oczy tak namacalną i realną możliwość.

Na kolejnym ukraińskim blokpoście w żołnierskich słowach podsyconych zawoalowaną groźbą zostanę poproszony o zdjęcie prześcieradła. Zdejmę chwilę później gdy znajdę chwilę w trakcie przestoju, których przewija się niemało przy takiej liczbie aut. Jeszcze Maksim zdąży się wydrzeć, że to „bardzo zły moment” na zdejmowanie. Macham ręką, odpuszczam. Nie ma sensu awanturować się o taką brednię. Przecież i tak wiemy, że nasze drogi się rozejdą. Wolę skupić się na gęsto rozsianych bocianach, którym jakby ta wojna w ogóle nie przeszkadzała. Natomiast dla przeciwwagi nie zobaczymy żadnych ciał. Może lepiej.

Zbliżając się do Stawszczje, gdzie zostawiliśmy nasze rzeczy ewidentnie pojawiają się problemy z kolejnym kołem. Sprawdzam… powietrza niby nadal sporo, ale dźwięk syczenia ciężko uznać za dobry prognostyk. Cóż… i tak od dłuższego czasu z powodu relatywnie niskiej prędkości wynikającej z problemów z oponami jechaliśmy jako drugie auto w kolumnie. Wcześniej potrafiliśmy zostać zauważalnie w tyle. Spoglądam przed siebie… „Co jest kurwa?”… dlaczego Artiom trzyma wielkiego żółwia na rękach?! Ja pierdolę… życie sobie ze mnie coraz bardziej kpi. Uśmiecham się i kiwam przecząco głową. Przyjmuję bezwiednie kolejny atak tej niezrozumiałej dla mnie rzeczywistości.

Na ostatnim blokpoście przed naszym punktem żołnierz zwraca mi uwagę, że… któż by się spodziewał, nie mamy powietrza w oponie. Po zajechaniu okaże się, że trafiłem na całkiem imponujący odłamek. No nic, miałem rację, że jest coś nie tak…

Nie mamy jednak czasu na auto, rzucamy się do telefonów…

Powrót

Wbiegam do małej knajpki, odbieram plecak, wyciągam telefon. Natychmiastowo nadaje wszędzie gdzie powinienem, że z nami jest wszystko dobrze. Dzwonię do ojca…

– Dostałeś SMS-a?

– Nie, nic nie dotarło, tylko trzy pojedyncze sygnały z ukraińskiego numeru…

– Kurwa!

Żegnam i rozłączam się. Kurwa! Kurwa! Kurwa jego pierdolona mać! Prosiłem o jedną pierdoloną rzecz! Nic więcej nie chciałem. Jak się samemu nie dopilnuje to jak zawsze czeka na mnie tylko chuj w dupie!

W tle została powiadomiona ambasada. Grupa reagowania zareagowała w pełni adekwatnie etapowo eskalując i szacując poziom zagrożenia dla nas uwzględniając spływające informacje z obszaru naszej wycieczki. Trzy, może cztery godziny wcześniej w świat wyciekły informacje o rosyjskim odwrocie spod osi Iwanków – Borodianka – Bucza. Sumarycznie oczywiście byliśmy świadomi, że w skrajnym przypadku nikt nam nie będzie w stanie realnie udzielić pomocy. Ale zależało mi, aby taka informacja przynajmniej cyrkulowała, aby nie było irracjonalnego zaskoczenia. No nic… przeprosiłem chłopaków i poprosiłem o odkręcenie. Szczęście w nieszczęściu, że ambasada skwitowała krótko, że nie mają możliwości udzielić pomocy i to by było na tyle. Więc w praktyce nawet nie było za bardzo czym się przejmować…

A my? Mamy ponad 100 kilometrów beznadziejnymi drogami po zmroku do Kijowa. Pożyczamy od współtwórcy Mriji pompkę elektryczną, podpytujemy w knajpce czy może udałoby się wyczarować dla nas coś do jedzenia i wodę – w końcu czeka nas długa i niepewna droga – udaje się podzielić jakąś resztką z obiadów. Pasażerów z naszego auta przerzucamy do innych samochodów. Znowu nawet bez najmniejszego „dziękuję”… tak po prostu… jakby to był przejazd marszrutką czy trolejbusem. Nie mamy czasu nawet o tym myśleć, może byli zestresowani tym wszystkim? Może tylko my przesadzaliśmy i przeoczyliśmy gdzieś ciche podziękowania? Nie ma to dla nas wtedy znaczenia. Nie szukaliśmy braw tylko sposobu jak wrócić do Kijowa.

Podpytujemy miejscowych czy może jakimś cudem o tej 18:00 znają jakiegoś wulkanizatora. Nie liczymy na cuda, ale nic nie szkodzi zapytać. W życiu raz się ma szczęście, a raz pecha, może akurat tym razem los się do nas uśmiechnie? Jeden telefon, drugi, podpowiadają nam aby zajechać półtora kilometra dalej. Nie czekając dopompowujemy oponę i lecimy.

Ciężko mi dzisiaj w to uwierzyć, ale pośrodku niczego w małej blaszanej budzie faktycznie funkcjonuje niewielki zakład wulkanizatorski. Prowadzi go od 16 lat dosyć karkołomnie wyglądający niski gość, z którym niełatwo nam się porozumieć. Znaczy… jego praca nie jest skomplikowana więc doskonale rozumie naszą potrzebę, ale jakoś tak nie jest zbytnio, tak po ludzku, komunikatywny. Po odczekaniu w kolejce za wojskowymi bardzo sprawnie łata nam obie opony. Bierze od nas, nie żartuję, 200 hrywien za całość pracy… przecieramy oczy ze zdumienia. To równowartość trzech paczek papierosów. Tyle kosztuje nas uratowanie nam dupy. Nie mamy ze sobą wtedy za wiele gotówki. Dopiero tydzień później w drodze do Polski zostawię mu za oponami karton fajek. Kolejne trzy razy więcej niż to za ile nas pierwotnie skasował. Mam nadzieję, że spłaciłem swój wyimaginowany dług.

Możemy udać się w drogę powrotną. Pierwszy raz poproszę Jegora o hasło, dostaję wiadomość: „Zazdrist – Mestnik”. Mimo pewnych trudności udaje nam się pokonywać blokpost za blokpostem. Absolutnie nas nie dziwią pytania o to skąd znamy hasło. Rzecz jasna nie mogę powiedzieć od kogo więc pokazuję tylko papiery po kolei wolontariusza i akredytację dziennikarską. Raz po 30 sekundach, raz po kilku minutach, ale raz za razem puszczają nas. Czujemy ciężką do opisania satysfakcję. Wręcz się uśmiechamy w rytm rocka z czasów Wojny w Wietnamie. Znowu się udało, żyjemy. Wjechaliśmy na okupację, wyjechaliśmy już z wyzwolonej ziemi. Możemy być z siebie dumni.

Przed snem odwiedzimy jeszcze na moment Jegora. Opowie nam o 23 zmarłych ukraińskich żołnierzach potrutych po zjedzeniu czekolady zostawionej przez Rosjan w Buczy… następnego dnia zobaczymy pierwsze zdjęcia i filmy z pobliskiej Buczy, Hostomela. W kolejnym tygodniu także z Borodianki i okolicznych wiosek. Zwłoki, ofiary, masowe groby, masowe grabieże… dopiero zacznie do nas docierać całokształt rosyjskiej okupacji. I to ile my mieliśmy szczęścia wjeżdżając w dniu, w którym Rosjan już tam nie było. Żegnamy się i już po godzinie policyjnej przemykamy między blokami w kierunku „mojego” mieszkanka. Pora iść spać. Każda przygoda ma swój początek i ma swój koniec.

Epilog

Takich ludzi na Ukrainie było i jest znacznie więcej. Dojeżdżają przeróżnymi bocznymi drogami w teoretycznie niedostępne miejsca po drugiej stronie frontu. Z pełną świadomością tych słów – część z nich z całą pewnością nie przeżyje tej wojny. Ciężko znaleźć uproszczony mianownik dotyczący ich motywacji. Pewnie każdy ma swój wewnętrzny punkt na przecięciu chęci niesienia pomocy, chęci czucia się potrzebnym w tych trudnych czasach, a i pewnie po prostu jeszcze nie zdiagnozowanego zalążkowego uzależnienia od adrenaliny. Niektórzy ryzykują z powodu sytuacji ich bliskich, albo kiedy już sami nie mają innego wyjścia. Nie wiem czy są faktycznie potrzebni, bądź precyzyjniej niezbędni. Ciężko powiedzieć czy podejmowane ryzyko jest choć w pewnym stopniu adekwatne do korzyści płynących z takich akcji. Nie wiem. Serio, nie potrafię sam sobie udzielić odpowiedzi na to pytanie. Na pewno są fascynującym i barwnym uzupełnieniem tej chorej i zupełnie niepotrzebnej wojny.

Po powrocie odwiedzimy Jelenę z jej mężem w celu oddania pompki. Dokonali jednej z najlepszych decyzji w swoim życiu – mimo możliwości udania się do domku letniskowego jak zrobiły tysiące Kijowian stwierdzili, że bezpieczniej będzie zostać w stolicy… uniknęli strasznej pułapki w jaką wpadli zazwyczaj właśnie ci zamożniejszy mieszkańcy.

Maksim uda się do Lwowa próbować swoich sił w Obronie Terytorialnej. Spotkamy się na moment. Wygląda na to, że nie jest do końca zadowolony i próbuje dołączyć do kolejnej ekipy z pomocą humanitarną do Donbasu.

Starałem się możliwie szczerze i prawdziwie przekazać nasze przemyślenia na bieżąco. Nie chciałem filtrować tego co przewijało się przez moją głowę i w ostatecznym rozrachunku wybielać się. To miała być też podróż w głąb samego siebie. Tak samo jak wszyscy poddani byliśmy silnemu stresowi i z pewnością nie każda nasza subiektywna ocena na dany moment była sprawiedliwa. Ale jeszcze raz – chciałem spróbować tak to napisać abyście zobaczyli to co ja widziałem w wyimaginowanym lustrze przez te dwa dni.

Wjechaliśmy 31 marca, wyjechaliśmy 1 kwietnia. Rosjanie wycofali się z tych terenów między 29, a 31 marca.

Trwają poszukiwania i liczenie ofiar. Szacuje się na dzień 1 maja 2022 roku, że zginęło ponad 1000 cywilów w całej kijowskiej oblasti. Zdecydowana większość z nich przypada właśnie na ten obszar gdzie byliśmy.

Wszystkie imiona poza Jegorem i Kubą zostały zmienione.

Tekst został opublikowany non profit.